W BLASKU MIŁOSIERDZIA
49/995 – 24 listopada 2024 r. B.
INTERNETOWE WYDANIE TYGODNIKA
Niedziela, 24 listopada 2024 r.
XXXIV NIEDZIELA (B)
JEZUSA CHRYSTUSA, KRÓLA WSZECHŚWIATA
Uroczystość
Chrystus Królem i Panem całego świata
Czytania:
Pierwsze czytanie: Dn 7,13-14
Psalm: Ps 93
Drugie czytanie: Ap 1,5-8
Ewangelia: J 18,33b-37
Ewangelia:
Królestwo Chrystusa nie jest z tego świata
*** J 18, 33b-37
✠ Słowa Ewangelii według Świętego Jana
Piłat powiedział do Jezusa: «Czy Ty jesteś Królem żydowskim?» Jezus odpowiedział: «Czy to mówisz od siebie, czy też inni powiedzieli ci o Mnie?»
Piłat odparł: «Czy ja jestem Żydem? Naród Twój i arcykapłani wydali mi Ciebie. Co uczyniłeś?»
Odpowiedział Jezus: «Królestwo moje nie jest z tego świata. Gdyby królestwo moje było z tego świata, słudzy moi biliby się, abym nie został wydany Żydom. Teraz zaś królestwo moje nie jest stąd».
Piłat zatem powiedział do Niego: «A więc jesteś królem?» Odpowiedział Jezus: «Tak, jestem królem. Ja się na to narodziłem i na to przyszedłem na świat, aby dać świadectwo prawdzie. Każdy, kto jest z prawdy, słucha mojego głosu».
Komentarz na dzisiejszą niedzielę
Boże królestwo jest tam, gdzie człowiek szanuje Boga i gdzie Jego prawo jest też jego miłością i prawem. Jeśli jestem człowiekiem Króla, dzień Jego nadejścia i sądu nad światem będzie dla mnie dniem także mojej chwały. Nie muszę się go obawiać.
Nie po naszej myśli? Spokojnie: Bóg jest mistrzem zwycięstwem taktyk. Ten, który był, który jest i który przychodzi... To Bóg. Ten, który dał początek światu, który dzieje tego świata kiedyś zakończy, ale też Bóg, który tu i teraz żyje i działa. Trzyma rękę na pulsie. To ważna nadzieja, gdy wydaje nam się, że wszystko zmierza nie w tym co trzeba kierunku. Nadzieja, bo On przecież czuwa. Widać realizuje jakiś swój plan.
Denerwujące, że świat nie tylko nie zmierza ku lepszemu, ale potrafi porzucać wypracowane już dobro na rzecz zła. To pogląd, którym w ocenie rzeczywistości kieruje się chyba wielu chrześcijan. Ale to założenie niekoniecznie jest prawdziwe. Może trochę meandrując świat staje się tak naprawdę coraz lepszy? Trudno powiedzieć. Czytania tej niedzieli pomagają, nie rozstrzygając tego dylematu, właściwie ustawić się wobec spraw tego świata.
Koncentrują się wokół prawdy o królowaniu Jezusa. Pokazują, że On kiedyś powróci i zaprowadzi na ziemi nowe porządki. Na nowej, przemienionej ziemi. Jednocześnie Ewangelia tej niedzieli jest ważnym wskazaniem jak powinien żyć chrześcijanin w świecie, który jeszcze nie jest w pełni Bożym królestwem...
Od sukcesu do sukcesu? Oj, nie taka jest droga chrześcijanina za Chrystusem. Ostateczny triumf? Oczywiście. Ale królestwo Chrystusa nie jest z tego świata. Przynajmniej nie na razie. Wyzwanie? By nie tracić nadziei, gdy zdaje się układać nie po myśli Bożej. Bo On wie lepiej od nas co robi. Kiedyś... Kiedyś mgły się rozstąpią. I wszystko, czego się baliśmy, zobaczymy opromienione zwycięstwem naszego Zbawiciela.
W dzisiejszym numerze
- Poddany znaczy „bezpieczny”
- Nietutejsze królestwo
- Zapomniana litania
- Królestwo prawdy
- Chrystus królem miłości
- Twój temperament to dar
- Chrześcijańska symbolika słońca
- Zachęty pomocne do życia duchowego
- Daj nam odwagę
- Ósma edycja, osiem Orszaków
- Święci na nasze czasy
- Święci i błogosławieni w tygodniu
Poddany” znaczy „bezpieczny”
Jezus miał problem z odpowiedzią na pytanie czy jest królem. Nie dlatego, że nim nie jest, albo że nie chciał się do tego przyznać. Problem tkwił w tym, że ludzie (w tym Piłat) nie rozumieją co znaczy być królem.
My mamy dziwne pojęcie o królowaniu. Polega ono na okazywaniu wyższości i na wymaganiu, by ją respektowano. Tymczasem królowanie (panowanie) w oczach Boga to coś zupełnie innego – to troska o poddanych.
Zresztą termin „poddany” nie oznacza „uległy”, „zależny”, czy coś w tym rodzaju. Oznacza „poddany opiece”. Jeśli nie poddamy się Bogu, On nie będzie mógł troszczyć się o nas.
Jeśli chcemy czuć się bezpieczni, uznajmy Chrystusa za swojego króla i słuchajmy Jego głosu.
o. Mieczysław Łusiak SJ – „Mateusz.pl”
Nietutejsze królestwo
Uroczystość Jezusa Chrystusa, Króla Wszechświata jest świętem stosunkowo młodym. Gdy papież Pius XI wprowadzał ją w 1925 roku, wiele królestw bezpowrotnie zniknęło z mapy świata. Kościół najwyraźniej nie chciał, by Chrystusowej władzy nadawano wymiar polityczny lub by utożsamiano ją z jakimkolwiek królestwem istniejącym na ziemi. Naśladował w tym samego Jezusa, który – gdy próbowano Go „porwać i obwołać królem” (J 6,15) – usunął się na górę. Jezusa nie da się umieścić na żadnym politycznym sztandarze. Ten, kto to robi, „porywa” Go wbrew Jego woli, jest zwykłym uzurpatorem.
Jezus odpowiedział twierdząco na pytanie o swą królewską godność w dniu swojej śmierci. Przesłuchiwany, zhańbiony, przetrzymywany w więzieniu, stanął w końcu przed Piłatem. Dopiero on, rzymski namiestnik, reprezentant największego wówczas imperium świata, usłyszy z ust Chrystusa słowa: „Tak, jestem królem”. Ale królestwo Chrystusa „nie jest stąd”, a to znaczy, że z żadnym porządkiem politycznym czy ustrojem nie rywalizuje, nie chce zająć ich miejsca. Jezus występuje przeciw temu, co w każdej władzy przekształca się w dominację i przemoc, a co zaprzecza podstawowej prawdzie o godności i wolności każdego człowieka. Każdy chrześcijanin, a więc ten, kto akceptuje królewską władzę Jezusa, jest zobowiązany do podobnego sprzeciwu. Przede wszystkim wobec tych, którzy sami obwołują się bogami – panami sumień, losów czy ludzkiej wolności. Tych, którzy chełpiąc się siłą, napełniają świat niesprawiedliwością. Wobec nich należy protestować krzykiem, a konsekwencje przyjąć w milczeniu. Jednakże każdą, choćby najbardziej słuszną walkę chrześcijanin musi wpierw stoczyć we własnym sercu. Bo krzyża na Golgocie nie wzniosły ręce tyranów ani skorumpowanych władców. To dzieło grzechu w nas. Lecz Jezus zniszczył je bezpowrotnie swoją krwią. Dlatego Święty Paweł pisze: „Oddajcie się na służbę Bogu jako ci, którzy ze śmierci przeszli do życia (…). Albowiem grzech nie powinien nad wami panować, skoro nie jesteście poddani Prawu, lecz łasce” (Rz 6,13–14).
Paweł Dąbrowski OP – „wdrodze.pl”
Zapomniana litania
Przejrzałem kilka książeczek do nabożeństwa, szukając Litanii do Chrystusa Króla, ale nie znalazłem. Owszem, jest kilka litanii dotyczących Jezusa, np. do Najświętszego Imienia Jezus, do Najświętszego Serca Pana Jezusa, do Najdroższej Krwi Chrystusa czy litania o Męce Pańskiej. Nie ma jednak Litanii do Chrystusa Króla, a szkoda!
Tymczasem w 1929 roku została wydana w Krakowie piękna litania, która poza wstępem i zakończeniem ma aż 45 wezwań do Chrystusa Króla. Dla zorientowania się w jej treści przytoczę kilka wezwań:
– Chryste Królu, Obrazie Boga niewidzialnego,
– Chryste Królu, Drogo nasza, Prawdo i Życie nasze,
– Chryste Królu, Źródło i wzorze wszelkiej świętości,
– Chryste Królu, cierpienia cierniem ukoronowany,
– Chryste Królu, którego Królestwo nie jest z tego świata,
– Chryste Królu, Arcydzieło wszechmocy Ojca i miłości Ducha Świętego,
– Chryste Królu, który przez pracę rąk Twoich uszlachetniłeś i uświęciłeś pracę,
– Chryste Królu wieków nieśmiertelny,
– Chryste Królu, Książę pokoju.
Po wezwaniach są różne odpowiedzi wiernych, bardzo dobrze dobrane, a więc:
– Przyjdź Królestwo Twoje!
– Panuj nad duszami!
– Panuj nad rodzinami!
– Panuj nad narodami!
Najważniejsze dla nas jest zrozumienie, że królestwo Chrystusa to królestwo ciągłego wzrostu, dlatego tak bardzo ważna jest pierwsza odpowiedź z litanii: „Przyjdź Królestwo Twoje!”.
Zwróćmy uwagę, że te słowa znajdują się na początku odmawianej przez nas codziennie modlitwy Ojcze nasz, modlitwy, której nauczył nas Jezus. Trzeba się często modlić o ten wzrost królestwa Chrystusowego w nas, w naszych rodzinach, w naszym kraju.
Jedno z wezwań w Litanii do Chrystusa Króla brzmi: „Chryste Królu, Książę pokoju”. To sformułowanie powtórzy się za chwilę w dzisiejszej prefacji. Usłyszymy, że królestwo Chrystusa to „królestwo prawdy i życia, królestwo sprawiedliwości, miłości i pokoju”.
Włączmy do naszego rozważania i tę ważną sprawę – sprawę potrzeby pokoju, której chce patronować Chrystus. Chwała Bogu, że jest nam dane żyć już wiele lat w pokoju w Europie, ale wiemy dobrze, że od II wojny światowej – jak obliczono – było już ponad 130 wojen lokalnych. Wysłuchaliśmy wielu próśb o pokój z ust św. Jana Pawła II i jego następców. Dzisiaj Kościół wzywa nas do budowania pokoju w rodzinie, w świecie. Ale najpierw musi być pokój w nas. Jeśli nie będzie pokoju w nas, to trudno ufać, że będzie pokój na świecie. Trzeba, żeby każdy zapytał o ten pokój i zrobił stosowne postanowienie, jeśli go nie znalazł.
Przez całą Ewangelię przewija się nuta pokoju. Chrystus oświadcza: „Pokój zostawiam wam, pokój mój daję wam, nie tak jak daje świat” (J 14,27). Pokój Chrystusowy nie jest oparty na sile, na władzy, na dobrobycie i pewności siebie. Pokój Chrystusowy to pokój sumienia, poskromienie swych złych skłonności, także gniewu, urazy, zawziętości, a więc to pokój z bliźnimi.
W czasie Mszy św. kapłan wyraża życzenie słowami: „Pokój Pański niech zawsze będzie z wami”. Niech to nie będzie tylko kiwnięcie głową w stronę człowieka stojącego obok czy nawet podanie ręki, ale niech to będzie pokój naszych trudnych przezwyciężeń i prawdziwego pojednania się z ludźmi, a przez to także z Bogiem.
ks. Wacław Chmielarski – „Ekspres Homiletyczny”
Królestwo prawdy
W 1925 roku papież Pius XI, ogłaszając encyklikę Quas primas, wprowadził święto Chrystusa Króla, z własnym oficjum i mszą. Ojciec Święty wyjaśnił przyczyny ustanowienia tego święta w następujących słowach: „Należy przypominać ludziom o ich obowiązkach wobec Jezusa Chrystusa jako Pana i Władcy i że Jego panowanie rozciąga się na ich życie prywatne i społeczne”. Papież zauważył, że nawałnica zła nawiedziła świat, ponieważ bardzo wielu ludzi usunęło Jezusa Chrystusa i Jego najświętsze prawo z własnych obyczajów i życia prywatnego, rodzinnego i publicznego; [...] i w przyszłości nie zajaśnieje pewna nadzieja stałego pokoju między narodami, dopóki tak jednostki, jak państwa stronić będą i zaprzeczać panowaniu Zbawcy Naszego. [...] Przez oddawanie tej czci publicznej Królowaniu Pańskiemu muszą sobie ludzie przypomnieć, że Kościół, ustanowiony przez Chrystusa jako społeczność doskonała, żąda dla siebie z prawa mu przysługującego, którego zrzec się nie może, pełnej wolności i niezależności od władzy świeckiej, i że w wypełnianiu powierzonego sobie przez Boga posłannictwa – nauczania, rządzenia i prowadzenia wszystkich do wiecznej szczęśliwości, którzy do Królestwa Chrystusowego należą, nie może zależeć od czyjejś woli.
Jak więc widać, Chrystus Król wciela się w obraz Kościoła, który chce dać świadectwo prawdzie. W osobie sędziwego proroka w bieli staje przed namiestnikami rządzącymi tym światem, by sprowokować pytanie o sens prawdy, o sprawiedliwość, o pokój, o miłość. Postać Chrystusa Króla wyłania się z tajemnicy Kościoła jako misterium wiary i sakramentów, misterium wspólnoty zjednoczonych ze sobą ludzi i poszczególnych dusz. Chrystus żyje i daje nadzieję. Naprzeciw Niego staje każdy z nas, by postawić pytanie o fakt i sens królowania Boga. Jest to tak naprawdę pytanie o prawdę.
W dramacie Brat naszego Boga, który ks. Karol Wojtyła poświęcił postaci Adama Chmielowskiego, utalentowany malarz zatrzymuje się przed swoim obrazem Ecce homo i mówi do Chrystusa, Króla ubiczowanego i w cierniowej koronie:
Jesteś jednakże straszliwie niepodobny do tego, którym jesteś – Natrudziłeś się w każdym z nich (tutaj chodzi o sieroty). Zmęczyłeś się śmiertelnie. Wyniszczyli Cię – To się nazywa Miłosierdzie. Przy tym pozostałeś piękny. Najpiękniejszy z synów ludzkich. Takie piękno nie powtórzyło się już nigdy później – O, jakież trudne piękno, jak trudne. Takie piękno nazywa się Miłosierdzie.
To jest właśnie służba prawdzie, która domaga się miłosierdzia. Prawda i miłosierdzie pochodzą z Boga. Prawda i miłosierdzie są ponadczasowe, dane człowiekowi jako duchowa przestrzeń istnienia, życia, rozwoju. Prawda i miłosierdzie stanowią o pięknie i wielkości Boga, aniołów, ludzi. Z prawdy i miłosierdzia Bóg buduje swoje królestwo. I tylko ten człowiek, który jest wierny miłosierdziu i prawdzie, ma w Bożym królowaniu swój udział.
Bez prawdy nie można spoglądać na Boga. I królestwo ukazywane nam przez Jezusa Chrystusa oparte jest właśnie na prawdzie – na prawdzie i miłości. To są niezbywalne cechy wiodące do życia wiecznego z Bogiem. Święty Jan Chryzostom komentował tę prawdę w następujący sposób:
To Królestwo nie walczy przeciw ludziom, ale przeciw szatanom i owym bezcielesnym mocom. Dlatego wodzem ich nie jest człowiek ani żaden z aniołów, ale sam Bóg. Również zbroja wojowników jest dostosowana do natury walki; nie jest ona bowiem zrobiona ze skóry i z żelaza, ale z prawdy, ze sprawiedliwości, z wiary i wszelkiej cnoty. [...] Uważajmy, abyśmy także do niego mogli zostać przyjęci i jaśnieć między tymi, którzy [...] dostąpili niewiędnącej korony. [...] Otwórzmy więc bramy naszych serc, otwórzmy uszy nasze, mając wejść z wielkim drżeniem do przedsionka; oddajmy pokłon Królowi.
Ksiądz Jan Twardowski pisał w komentarzach do Ewangelii Wszędy pełno Ciebie:
Czytamy o Chrystusie Królu, który zasiądzie na swym tronie chwały w otoczeniu aniołów, a przecież w czasie sądu okaże się, że przychodził do nas jako nasz bliźni – głodny, spragniony, bezdomny, obdarty, prześladowany. Trzeba ze wzruszeniem rozpoznać niewidzialnego Króla w biedaku oczekującym od nas miłości. Ile jest cichych uroczystości Chrystusa Króla bez wspaniałych procesji. Każde zwycięstwo nad własną słabością, każde nawrócenie – to dyskretne święto tego Króla.
Łatwo jest budować pomniki Chrystusowi Królowi. Mówimy przecież co dzień: „Przyjdź królestwo Twoje”. Ono przyszło, tylko czy w nas jest królestwo prawdy, sprawiedliwości, miłości i pokoju? Zobaczmy, jacy jesteśmy i co się wśród nas dzieje. Dlatego módlmy się słowami z zakończenia Litanii do Chrystusa Króla:
Wszechmogący, wiekuisty Boże, który wszystko odnowić chciałeś przez Najmilszego Syna Twego, Króla Wszechświata, racz w dobroci Twojej sprawić, aby wszystkie narody, rozdzielone przez grzech, poddały się słodkiej władzy Twojej. Przez tegoż Pana Naszego, Jezusa Chrystusa, który z Tobą żyje i króluje przez wszystkie wieki wieków. Amen.
ks. Janusz Mastalski – „Ekspres Homiletyczny”
Chrystus królem miłości
U ujścia rzeki Tag koło Lizbony wzniesiono gigantyczny pomnik Chrystusa Króla. Jest to trzydziestometrowa figura, którą umieszczono na cokole o wysokości 85 metrów. To wotum wdzięczności za uchronienie Portugalii od nieszczęść II wojny światowej.
Posągi Chrystusa są wszędzie: na szczytach górskich i na dnie oceanów, na wieżach kościelnych i na grobach. Są one wyrazem wiary chrześcijan, że Chrystus jest Królem wszechświata, wyrazem czci i wdzięczności wobec naszego Pana i Zbawcy. Jemu też dziś, w tę ostatnią niedzielę roku kościelnego, oddajemy hołd i cześć.
W czasie, kiedy narody zrzucały z tronów królów, carów i cesarzy, Pius XI encykliką Quas primas z 11 grudnia 1925 roku ustanowił dla całego świata katolickiego uroczystość Chrystusa Króla. Ustanawiając ją, papież przypomniał boskość i inność Jezusowego królestwa. Chrystus nie jest bowiem królem na wzór władców ziemskich. Nie doszukamy się u Niego znamion ziemskiej potęgi. On nie chce panować nad ludźmi przy pomocy siły, wojska czy policji. Chrystus chce panować w sercach ludzi, bo jest Królem prawdy i miłości. Pragnie, by zapanował na świecie Boży ład, Boża prawda, Boża sprawiedliwość, a przede wszystkim Boża miłość.
Zapowiedział i przewidział Go już prorok Daniel: „Powierzono Mu panowanie, chwałę i władzę królewską, a służyły Mu wszystkie narody, ludy i języki. Panowanie Jego jest wiecznym panowaniem, które nie przeminie, a Jego królestwo nie ulegnie zagładzie” (Dn 7,14).
Historia potwierdza prawdę przepowiedni proroka. Powstawały wielkie imperia, ale upadały. Tylko królestwo Chrystusa nie ulegnie zagładzie, jest wieczne i „bramy piekielne go nie przemogą”. Upadło potężne imperium rzymskie. Ten sam los spotkał imperium Majów, Azteków, Ottomanów, Greków, Chińczyków, wielkie imperium Japonii. W czasach nowożytnych upadły na przykład imperia Francji, Anglii, Rosji. Niektórzy z nas byli świadkami upadku nazistowskiego imperium Hitlera, a także komunistycznego imperium sowieckiego. Tylko królestwo Chrystusa jest wieczne.
Matka Teresa z Kalkuty mówiła kiedyś, że nigdy nie zapomni spotkania z rodziną, do której należało kalekie dziecko. Zakonnica, wskazując na malucha, spytała, jak ma na imię. Usłyszała wówczas piękną i głęboką odpowiedź: „Nazywamy go «profesorem miłości», tyle przecież uczymy się od niego”.
Dla nas „profesorem miłości” jest Chrystus. Miłość bowiem jest „sercem” Jego życia i nauczania. Ze wszystkich zaś czynów miłości, jakich nasz Zbawiciel dokonał na ziemi, żaden nie przemawia do nas bardziej niż Jego śmierć na krzyżu. Sam powiedział: „Nikt nie ma większej miłości od tej, gdy ktoś życie swoje oddaje za przyjaciół swoich” (J 15,13).
Każdy z nas chce i potrzebuje wiedzieć i czuć, że jest kochany. Jeżeli nie czujemy się kochani, to nie potrafimy kochać innych. Dzieje się tak dlatego, że miłość jest właśnie dawaniem samego siebie. Kiedy zaś nie czujemy się wartościowi i kochani, boimy się dawać samych siebie innym. Nikt przecież nie daje tanich rzeczy czy rupieci komuś, kogo ceni i podziwia. „Przypuszczam, że jest nam trudniej, niż się na ogół sądzi, uwierzyć w to, że jesteśmy kochani, że jesteśmy przedmiotem niezmierzonej miłości. Trudniej jest mieć poczucie, że jest się kochanym, niż kochać”, napisał Rene Voillaume. Jezus, umierając za nas na krzyżu, dał nam niezwykle silny i czytelny znak, że jesteśmy przez Niego kochani, a przez to zdolni do kochania innych.
Chrystus, Król Miłości, umarł na krzyżu jak złoczyńca, byśmy byli zbawieni. Został skatowany, byśmy wszyscy zostali uleczeni. Zniósł nieludzkie upokorzenie, byśmy zostali wyniesieni. Został odrzucony przez ludzi, abyśmy zostali przyjęci przez Ojca w niebie. „W poczet złoczyńców został zaliczony”, abyśmy mogli zostać świętymi. Dał się „pokonać na krzyżu”, byśmy zostali zwycięzcami i razem z Nim zmartwychwstali i osiągnęli niebo.
„Miłość, która nie odradza się stale, stale umiera”, powiedział K. Gibran. Zaś kard. M. Faulhaber zauważył: „Najpiękniejszym podziękowaniem za dary Boże jest to, że je daję innym”. Kochajmy zatem innych i dzielmy się z nimi tym, co od Boga otrzymujemy. Będzie to z naszej strony najlepsze podziękowanie dla Chrystusa Króla za niepojętą miłość ku nam.
Zakończmy to rozważanie słowami poety:
Wszystko nam dałeś, co dać mogłeś, Panie:
Żywot najczystszy – a więc godzien krzyża.
I krzyż – lecz taki, co do gwiazd Twych zbliża –
Najwyższe w świecie dałeś powołanie!
Tchem dzieje świata Tyś przygiął jak kłosy,
dla pełniejszego dla nas wszędzie żniwa;
Ziemiś nam ujął – a spuścił niebiosy
i serce Twoje nas zewsząd przykrywa.
(Z. Krasiński)
ks. Marian Bendyk – „Ekspres Homiletyczny”
Twój temperament to dar.
Żeby lepiej poznać siebie,
przyjrzyj mu się w sześciu obszarach
Temperament to dar. Bóg mi go dał, bo właśnie taką mnie chciał, z takimi, a nie innymi, sposobami reagowania. Temperament jest we mnie wpisany, więc albo go oswoję i zacznę traktować jako coś, co jest skarbem, prezentem i potencjałem, albo z dnia na dzień coraz trudniej będzie mi żyć z samą sobą. Nie mogę wymienić na inny ani dogłębnie zmodyfikować. Jestem w stanie go jedynie „ucywilizować”, czyli nieco okiełznać tak, by służył mi oraz innym wokół mnie, oraz wystawiał na światło dzienne drzemiący we mnie potencjał - pisze s. Małgorzata Lekan w swojej książce "Cała ja. O przyjaźni ze sobą i swoim ciałem" .
Temperament nie jest dobry ani zły
Temperament, z łaciny temperamentum - czyli umiar, równowaga konieczna, by osiągnąć zdrowie i dobrobyt to zespół względnie stałych, dziedziczonych, zdeterminowanych genetycznie cech, ujawniających się już w pierwszym roku życia człowieka. Mówiąc prościej, temperament to po pierwsze sprawa naszych genów – jak gdyby zaprogramowany pakiet odpowiedzi na różne pojawiające się bodźce, który towarzyszy nam przez całe życie. Ani sobie na niego nie zasłużyliśmy, ani nie mieliśmy możliwości wyboru innego, niż mamy. Co więcej, nie istnieją też z góry ustalone zasady, zgodnie z którymi na przykład z takich i takich rodziców powstawałyby zawsze takie, a nie inne temperamenty. Codzienność pokazuje, że w jednym domu, mimo identycznej bazy biologicznej, rodzą się osoby z najróżniejszymi zestawami cech. Skoro więc nie możemy wybrać naszego temperamentu, nie podlega on ocenie moralnej – nie ma złych i dobrych temperamentów.
Po drugie, temperament to coś raczej niezmiennego. Mogę kształtować swój charakter, ale temperamentu nie potrafię wymienić na inny ani dogłębnie zmodyfikować. Jestem w stanie go jedynie „ucywilizować”, czyli nieco okiełznać tak, by służył mi oraz innym wokół mnie, oraz wystawiał na światło dzienne drzemiący we mnie potencjał.
Twój temperament to mieszanka dwóch lub trzech typów
Po trzecie, istnieją cztery podstawowe rodzaje temperamentu – możesz być cholerykiem, sangwinikiem, melancholikiem lub flegmatykiem. Rzadko jednak bywa tak, że dany temperament objawia się w kimś w stu procentach. Zwykle jesteśmy mieszanką dwóch lub więcej rodzajów tej wrodzonej zdolności reagowania. Po czwarte, kluczowym zadaniem temperamentu jest poszukiwanie sposobów zaspokojenia potrzeby miłości, uznania i bezpieczeństwa. W procesie dojrzewania człowieka staje się on zaś podstawą do kształtowania oraz rozwoju osobowości i charakteru. Jak widać, spełnia on ważną funkcję w życiu każdego z nas.
Temperament to zatem dar – w pełnym tego słowa znaczeniu. Bóg mi go dał, bo właśnie taką mnie chciał, z takimi, a nie innymi, sposobami reagowania. Temperament jest we mnie wpisany, więc albo go oswoję i zacznę traktować jako coś, co jest skarbem, prezentem i potencjałem, albo z dnia na dzień coraz trudniej będzie mi żyć z samą sobą. Pewnie, że każdy rodzaj temperamentu ma pozytywne i negatywne cechy, ale jeśli przyjmę, że zostałam nim obdarowana, a nie na niego skazana, to wtedy – oswajając go – mam szansę dostrzec, że idealnie do mnie pasuje.
Sześć obszarów przejawiania się temperamentu
Temperament realizuje się w sześciu obszarach ludzkiego funkcjonowania, a są nimi: emocjonalność, reaktywność, aktywność, konfliktowość, pole świadomości i relacje. Jeśli chodzi o pierwszy z nich – emocjonalność – to temperament będzie determinował mój sposób odczuwania i wyrażania emocji. Na przykład sangwinicy, o których można ogólnie powiedzieć, że są hurraoptymistami i kochanymi przez wszystkich performerami, mają z natury słaby kontakt ze swoimi emocjami, bo cechuje ich skłonność do nieustannego wyrzucania ich na zewnątrz. Co innego melancholicy – oni trzymają emocje wewnątrz siebie, nie organizują imprezy z powodu każdej radosnej nowiny (jak to mają w zwyczaju sangwinicy), tylko „mielą” je w sobie.
Wszyscy przeżywamy emocje, ale każdy z nas według swojego temperamentu je odbiera, przetwarza i wyraża – jedni raczej w środku, inni bardziej ekspansywnie; jedni reagują szybciej, inni potrzebują więcej czasu. Przykład? Wyznam to od razu: jestem cholerykiem, czyli należę do temperamentów, które wyrażają się pod względem emocjonalnym bardziej na zewnątrz. Kiedyś skoczył na mnie pies i wiesz, jaką miałam odruchową reakcję? Też chciałam na niego skoczyć! Nie byłam w stanie skontrolować tej chęci wyrażenia emocji, które się we mnie obudziły. A co zrobiłby flegmatyk? Przypuszczam, że powiedziałby: „Oooo, pies” i może lekko by się zdenerwował, że szczeniak sobie na tyle pozwala. Gdy sangwinik się zakocha, to cały jest „chodzącym zakochaniem” i wszyscy o tym wiedzą: od razu wszystkie facebooki, instagramy i tiktoki są powiadomione. A melancholik? On nie zakocha się tak szybko – da sobie czas na przemyślenie, ułożenie sprawy, a tym bardziej na powiadomienie znajomych.
Jesteś tym dzieckiem, które dosłownie wszędzie właziło, czy wręcz przeciwnie?
Temperament wyznacza więc dynamikę przechodzenia przez nas różnych wewnętrznych procesów. Jak widać, z emocjonalnością łączy się reaktywność, która także jest zdeterminowana przez nasz temperament. Wyobraź sobie, że właśnie obok twojej nogi przebiega mysz – co robisz i jak szybko się to dzieje? Prędkość wskoczenia na stół bez wątpienia mogłaby być miernikiem twojego temperamentu. Albo gdyby przywieziono ci wielką ciężarówkę ślimaków winniczków, co byś zrobiła? Zaczęła je liczyć? Rwała sobie włosy z głowy, jak ktoś mógł wpaść na tak głupi pomysł? A może zastanawiałabyś się, jakie danie można z nich przyrządzić? Reaktywność to bowiem wyznacznik intensywności i impulsywności naszego działania. Kolejny obszar, w którym objawia się temperament, to aktywność – dzieciństwo jest zaś idealnym okresem obserwacji temperamentu w tym zakresie.
Wyrusz w podróż do swojego wnętrza i słuchaj
Byłaś dzieckiem, które dosłownie wszędzie właziło i wspinało się gdzie tylko mogło? Półki, szafy, lampy, drzewa to twój żywioł? Czy może raczej preferujesz spokojną przestrzeń podłogi, a na niej klocki, puzzle, kredki lub książki? Niektóre temperamenty mają po prostu mniej energii do spożytkowania, więc wybierają też mniej aktywne działania i to jest normalne. Idąc dalej, warto zastanowić się, jak szybko wchodzimy w konflikty. W obszarze konfliktowość temperamenty podzielone są na dwie nierówne grupy: sangwinik, melancholik i flegmatyk mają zakodowaną w sobie – choć w różnym stopniu – łagodność i ugodowość, więc stronią od kłótni, robią wszystko, by uniknąć spięć, dążą do zgody i pojednania. Choleryk przeciwnie – jego hasło przewodnie to: „Do boju! Jeszcze więcej ognia! Więcej sytuacji na ostrzu noża, niech się dzieje!”. Dla ugodowych temperamentów konflikt to jedno z najbardziej przerażających wydarzeń, a cholerycy uważają, że kłótnie porządkują świat, więc specjalnie doprowadzają do konfrontacji, by wreszcie coś się działo, a atmosfera mogła się oczyścić.
Twój świat zawsze jest pełen kolorowych barw? To ważna wskazówka
Orientacja w zakresie tego, co dzieje się w moim wnętrzu, a co już poza mną – czyli tak zwane pole świadomości – to kolejny obszar pozwalający zidentyfikować dany temperament. Na przykład sangwinik zasadniczo interesuje się całym światem i jednocześnie nic o nim nie wie. Choleryk ma poczucie rzeczy wielkich, ale gdy mówi mu się o szczegółach – wpada w furię. Natomiast melancholik ma tak dogłębną świadomość tego, co się dzieje, że każde wydarzenie go boli, bo wszystko widzi niemalże od podszewki. Jeśli chodzi o autoświadomość, to u sangwinika będzie ona bliska zeru, stąd świat w jego odbiorze zawsze jest pełen kolorowych barw, a jego osobiste poczucie szczęścia zwykle stoi na wysokim poziomie. Inaczej mają się sprawy u melancholika – on wie o sobie absolutnie wszystko, a zmuszenie go, by analizował swoje myśli i uczucia trochę mniej wnikliwie, może graniczyć z cudem.
Na koniec zaś relacyjność, czyli sposoby budowania więzi. Jedna osoba będzie nieustannie wyrażała bliskość i czułość przez przytulenie, zagadywanie czy propozycje wspólnych aktywności, a inna ascetycznie, powściągliwie, cedząc poszczególne słowa i ważąc każdy gest. Ludzie o odmiennych temperamentach inaczej też myślą o tym, do czego są im potrzebne relacje, a także co im one dają. Każdy z temperamentów we właściwy sobie sposób zabiega o to, żeby zaspokoić potrzebę miłości, uznania i bezpieczeństwa. I tak na przykład sangwinik, by czuć się kochanym, będzie nieustannie żartował i wesołkował. Flegmatyk natomiast, by czuć się bezpiecznie, za wszelką cenę będzie dążył do zgody – i to z każdym, nie myśląc nawet o tym, by przyznać, co naprawdę sądzi o danej sytuacji.
Temperament to sposób szukania miłości
Podsumowując, można powiedzieć, że temperamenty to cztery sposoby szukania miłości – dążenia do zaspokojenia tej fundamentalnej potrzeby każdego człowieka. Jeden, by to osiągnąć, zrobi z siebie pajaca, inny przyjmie pozę mędrca, trzeci będzie nader aktywnie działał, a czwarty dokładnie odwrotnie: ukryje się w swoim świecie z twarzą pokerzysty. Także wszystkie negatywne przejawy naszego temperamentu odzwierciedlają owo szukanie miłości i akceptacji. I bardzo dobrze – właśnie tak ma być, bo temperament to nasz pakiet startowy: Pan Bóg nam go dał i On go kiedyś zabierze. To natomiast, co zrobię z tym prezentem w międzyczasie, jest już całkowicie moją odpowiedzialnością.
Temperament, który każdy z nas otrzymał od Boga jako dar na całe życie, to podstawa, na której mogę (a raczej powinnam) rozwijać swój charakter. On jest składową mojej osobowości – czyli swoistego, zindywidualizowanego sposobu funkcjonowania w świecie – a choć ze swej natury pozostaje niewymienny, to jednak posiada pewną plastyczność: jest niczym glina lub plastelina, którą mogę wziąć do ręki i kształtować, by w ten sposób wydobywać swój charakter.
Tekst jest fragmentem książki " Cała ja. O przyjaźni ze sobą i swoim ciałem" s. Małgorzaty Lekan.
– „deon.pl”
Chrześcijańska symbolika słońca
Światło rozświetla mrok. Z tego powodu przyciąga też tych, którzy ogarnięci mrokiem mieli szczęście je zauważyć. To najistotniejsze w używanej w chrześcijańskiej liturgii symbolice światła. Poza tym – jak pisałem w jednym z poprzednich odcinków, trzymane w rękach świece, lampki czy pochodnie to znak gotowości. A spalająca się świeca to piękny przykład bezinteresownej służby.
Nie ulega wątpliwości, że najpotężniejszym źródłem światła jest dla nas słońce. Ma i ono swoje miejsce w biblijnej i chrześcijańskiej symbolice, ale uwaga: jak najdalsi powinniśmy być od wszystkiego, co nosiłoby choćby cień jakiegoś dla słońca kultu. Nawet jako kultu pewnego znaku – na podobieństwo szacunku, jakim otaczamy choćby krzyż. Chrześcijaństwo od kultur solarnych jest tak dalekie, jak wschód od zachodu.
Bóg jak słońce
Ślad jasnego rozgraniczenia kultu Boga prawdziwego od kultów ciał niebieskich odnajdujemy już w pierwszym rozdziale Księgi Rodzaju, gdzie w hymnie ku czci Boga Stwórcy autor natchniony nie użył nawet słów „słońce” czy „księżyc”, a powiedział tylko o większym ciele niebieskim, które ma rządzić dniem i mniejszym mającym rządzić nocą. Nie mają imion, przy Bogu Stworzycielu są niewiele znaczące – chciał powiedzieć. I takie podejście zobaczyć można w całej Biblii.
Nie znaczy to jednak, że symbolika związana ze słońcem nie jest w Biblii wcale obecna. Pisząc o symbolice światła wspomniałem na przykład zapowiedź Izajasza o tym, że Bóg ma kiedyś zajaśnieć nad Jerozolimą. Nie ma to jednak nic wspólnego z łączeniem tych rzeczywistości. To tylko pewna analogia: jak słońce oświetla świat, tak oświeci go też, na sposób duchowy, Bóg.
Najciekawiej pod tym względem w Starym Testamencie brzmi zapowiedź Malachiasza.
A dla was, czczących moje imię, wzejdzie słońce sprawiedliwości i uzdrowienie w jego skrzydłach (Ml 3).
Czy chodzi o jakieś wydarzenie czy o konkretną osobę? Nie rozstrzygajmy. Na pewno znów nie jest to jednak nic więcej, niż pewna analogia.
A Nowy Testament? Można chyba pominąć tu jako mniej istotne stwierdzenia, w których autorzy pisząc o Jezusie i Jego dziele odnoszą je roli w naszym świecie słońca. Ot, gdy Jakub pisząc o związanym przecież z przyjściem Jezusa sądzie mówi: „Wzeszło bowiem palące słońce i wysuszyło łąkę, kwiat jej opadł, a piękny jej wygląd zginął. Tak też bogaty przeminie w swoich poczynaniach” (Jk 1). Albo wyznanie Wizjonera z Apokalipsy, który opisując dostrzeżonego w niej Syna człowieczego mówi o nim: „A Jego wygląd - jak słońce, kiedy jaśnieje w swej mocy” (Ap 1). Podobnie też wyznanie Pawła przed sądem Agryppy (Dz 26), który wspominając chwilę swojego spotkania z Jezusem pod Damaszkiem mówi, że ujrzał „światło z nieba, jaśniejsze od słońca” a za chwilę – można rozumieć że z tego światła – odezwał się do niego Jezus. Nie sposób jednak nie zauważyć przepięknego Kantyku Zachariasza, w którym ojciec Jana Chrzciciela o Jezusie powiedział:
Dzięki litości serdecznej Boga naszego (...) z wysoka Wschodzące Słońce nas nawiedzi, by zajaśnieć tym, co w mroku i cieniu śmierci mieszkają, aby nasze kroki zwrócić na drogę pokoju.
W tym proroctwie Jezus wprost zostaje nazwany Słońcem. Bo jak słońce rozświetla ciemności nocy, tak Chrystus rozświetla mroki i cienie śmierci i nienawiści; wszelkiego zła. Do tej symboliki nawiązuje też Kościół. W wyśpiewywanym w Noc Zmartwychwstania Orędziu Wielkanocnym (Exultet). Znajdujemy tam między innymi słowa wyraźnie ukazujące Jezusa na podobieństwo światła oświecającego mroki ludzkiej egzystencji:
Raduj się, ziemio, opromieniona tak niezmiernym blaskiem, a oświecona jasnością Króla wieków, poczuj, że wolna jesteś od mroku, co świat okrywa! Zdobny blaskiem takiej światłości, raduj się, Kościele święty, Matko nasza! Ta zaś świątynia niechaj zabrzmi potężnym śpiewem całego ludu.
Wprost słońcem zostaje Jezus nazwany na sam koniec orędzia:
Niech ta świeca płonie, gdy wzejdzie słońce nie znające zachodu: Jezus Chrystus, Twój Syn Zmartwychwstały, który oświeca ludzkość swoim światłem i z Tobą żyje i króluje na wieki wieków.
Wymowa tego symbolu jest tu jasna i oczywista. Jezus jest nazwany Słońcem, bo jak słońce rozświetla ciemności nocy tak On oświetla jasnym blaskiem zmartwychwstania mroki świata. Tak tę symbolikę w chrześcijaństwie trzeba widzieć. I na tym korzystanie z tego symbolu warto by skończyć. Niestety, niektórzy idą dalej.
Słońce przychodzące z góry
W świadomości wielu co bardziej zainteresowanych historią czy liturgią chrześcijan pokutują pewne błędne tezy. Znaleźć je można nawet u bardzo zacnych i mądrych autorów. Pierwsza to sugestia, jakoby pierwsi chrześcijanie datę Bożego Narodzenia ustalili tak, by w dobie zwycięstwa chrześcijaństwa nadać nowe znaczenie obchodzonego w Imperium Rzymskim świętu Słońca Niezwyciężonego. Bez wchodzenia w szczegóły: nie było takiej potrzeby. To było święto niewiele znaczące. Szeroko przedstawił tę sprawę w swojej książce „Narodziny Bożego Narodzenia” ks. Józef Naumowicz. Przy okazji autor rozprawił się też z tezą, że piersi chrześcijanie mieli zwyczaj modlić się zwróceni twarzą ku wschodowi. Bo tam wschodzi słońce, stamtąd nadejdzie Jezus. Owszem, byli tacy chrześcijanie, ale zwyczaj ten – jak po analizie źródeł wyjaśnia ks. Naumowicz – był dość mocno zwalczany. Przynajmniej w Rzymie. Zbytnio mógł być kojarzony z praktykowaniem kultów solarnych. A chrześcijanie pierwszych wieków byli na takie sprawy mocno wyczuleni.
Nie do końca jest też wreszcie prawdą, że dawne kościoły były orientowane. To znaczy że były tak budowane, by ołtarze stały od wschodu. Owszem, istniał taki zwyczaj. Tyle że zdecydowanie nie był on powszechny. Pomijając nawet kwestię najoczywistszą, że pierwsze wspólnoty gromadziły się w domach co bardziej zamożnych chrześcijan, pod gołym niebem czy katakumbach żadna z wielkich rzymskich bazylik, choć są przecież dość dawne, nie jest zorientowana (nie ma ołtarza od wchodu). Dlaczego? Trudno powiedzieć. Nie sposób jednak nie zauważyć, że zwyczaj ten zresztą kłócił się z inną, bardzo ważną chrześcijańską tradycją. I to właśnie w tym wszystkim jest najważniejsze
Zwróćmy jeszcze raz uwagę na to, jak nazywa Jezusa Zachariasz: nie Słońcem, nie Wschodzącym Słońcem, ale „Z Wysoka Wschodzącym Słońcem”. To Słońce, którym jest Jezus, nie przyszło i nie przyjdzie ze wschodu. Ono przychodzi z góry, z nieba. Nie ma co sugerować się tu wizjami Ezechiela, który napisał o chwale Bożej przychodzącej od wschodu. I Żydzi i chrześcijanie i sam Jezus niebo lokowali zawsze w górze. Zwracając się do Boga w górę kierowali swoje ręce, serca i wzrok. I stamtąd oczekiwali też Bożych łask. W tym kontekście warto przede wszystkim zwrócić uwagę na scenę wniebowstąpienia: Jezus nie zostaje porwany na wschód, ale unosi się w górę. A Apostołowie, wpatrujący się w niego, od Aniołów słyszą, że kiedyś znów ujrzą Go z nieba zstępującego. Z góry, nie ze wschodu.
Za tradycją biblijną także tradycja chrześcijańska lokuje niebo w górze. To zresztą oczywistość. W wielu, zwłaszcza starszych kościołach sklepienia malowane są na niebiesko. A na nich umieszczone są postaci Jezusa, aniołów i świętych. Tak właśnie przypomina się w chrześcijańskiej sztuce rzeczywistość nieba. Nie inaczej. I tego warto się trzymać.
Jezus jest jak słonce, bo jak ono rozświetla ciemności nocy tak, On oświetla blaskiem zmartwychwstania mroki świata. Jest jednak słońcem zstępującym z góry, a nie wychodzącym na wschodzie z głębin ziemi czy oceanów. I tam, w górę, chce nas zabrać. Bo naszym domem na wielki nie mają być podziemia czy głębiny oceanów, ale niebo. Choć to, co widzimy w górze to tylko kosmos przesłonięty atmosferą ziemi, to właśnie to, co mamy nad głowami, to niebo, jest symbolem nieba rozumianego jako stan wiecznej szczęśliwości we wspólnocie z Bogiem i wszystkimi świętymi.
Jeśli czegoś Ci tu brakowało, dopisz sam
AJM – „wiara.pl”
Zachęty pomocne do życia duchowego
1. We wszystkich sprawach myśl o końcu i wyobrażaj sobie, że stoisz przed surowym Sędzią, przed którym nic nie da się ukryć, którego nie zjednają dary, który nie przyjmuje żadnych wyjaśnień i który sądzić będzie sprawiedliwie Iz 11,4. O nieszczęsny i głupi grzeszny człowieku, cóż odpowiesz Bogu, znającemu wszystkie twe winy Hi 31,14, skoro teraz przeraża cię zagniewane oblicze człowieka?
Czemu nie myślisz zawczasu o dniu Sądu, kiedy to nikt nie dostanie adwokata, aby go wytłumaczył lub obronił, ale każdy sam będzie stał ze swoim brzemieniem winy? Ga 6,5. Teraz jeszcze twoja praca może być owocna, żal przyjęty, westchnienie usłyszane, a ból naprawiający krzywdę i oczyszczający.
2. Wielki i uzdrawiający czyściec nosi w sobie człowiek cierpliwy, który doznając krzywdy, więcej ubolewa nad winą krzywdziciela niż nad własną krzywdą, który modli się gorąco za swoich prześladowców Mt 5,44, z całego serca wybacza winy i nie waha się prosić innych o przebaczenie Mt 18,35, który raczej lituje się nad ludźmi, niż się na nich gniewa, który siebie samego ujarzmia i stara zawsze podporządkować ciało sprawom ducha.
Lepiej jest teraz oczyścić się z grzechu i pozbyć się win, niż liczyć na przyszłe oczyszczenie. Naprawdę, sami się oszukujemy przez nasze niepowściągliwe przywiązanie do ciała.
3. Cóż innego trawić będzie ogień jak nie twoje grzechy? Im więcej tutaj sobie pozwalasz i idziesz za zachceniami ciała, tym srożej potem będziesz płacić i więcej przygotowujesz drew na upalenie Mdr 11,17. Przez co człowiek grzeszy, to samo będzie mu najsroższą karą.
Leniwych poganiać tam będą bicze płonące, a żarłoków dręczyć będzie głód i pragnienie. Rozpustników i rozkoszników pogrążą tam w rozpalonej smole i siarce smrodliwej, a zawistnicy wyć będą z bólu jak wściekłe psy.
4. Każdy grzech będzie miał własną swoją udrękę. Pyszni doznawać będą największego poniżenia, a chciwcy pokosztują najsroższej nędzy. Tam jedna godzina kary cięższa będzie niż sto lat gorzkiej pokuty tutaj.
Tam nie ma spoczynku, nie ma ochłody dla potępionych, tu przecież czasem przerywa się pracę, czasem przyjaciel pocieszy. Drżyj więc i żałuj za swe winy, abyś w dzień Sądu znalazł się bezpiecznie wśród błogosławionych. Wtedy bowiem sprawiedliwi staną z wielką odwagą naprzeciw tych, którzy ich uciskali i gnębili Mdr 5,1. Wtedy sędzią będzie ten, kto tutaj pokornie poddaje się osądom ludzi. Wtedy biedny i skromny stać będzie z wielką ufnością, a z wielkim lękiem pyszny.
5. Wtedy się okaże, że mądry był ten, kto w życiu uczynił się jakby głupim i wzgardzonym dla Chrystusa 1 Kor 4,10. Wtedy wszelkie cierpienie znoszone cierpliwie wyda się piękne, a wszelka niesprawiedliwość zatrzaśnie usta Ps 107(106),42. Wtedy radować się będzie pobożny, a zasmuci się bezbożnik. Wtedy ciało umartwione rozkwitnie bardziej, niż gdyby karmione było samymi przysmakami.
Wtedy zajaśnieje odzież uboga, a zszarzeje najwspanialsza szata. Wtedy domek ubogi piękniejszy się stanie niż złocone pałace. Wtedy więcej się przyda wytrwała cierpliwość niż cała potęga świata. Wtedy wyżej wzniesione będzie zwykłe posłuszeństwo niż wszelka chytrość doczesna.
6. Wtedy więcej będzie radości z czystego i prawego sumienia niż z uczonej filozofii. Wtedy ważniejsze będzie wzgardzenie bogactwem niż wszelkie skarby ziemskie. Wtedy więcej znajdziesz radości z pobożnej modlitwy niż z najwytworniejszej biesiady. Wtedy cieszyć się będziesz więcej z milczenia niż z długiej przemowy.
Wtedy więcej znaczyć będą dobre czyny niż piękne słowa. Wtedy piękniejsze będzie życie surowe i ciężka pokuta niż wszelkie ziemskie zachwyty. Ucz się teraz znosić drobne cierpienia, abyś kiedyś uwolniony był od daleko cięższych. Tu najpierw wypróbuj, co mógłbyś poczuć później.
Jeżeli teraz tak mało znieść potrafisz, jak zdołasz udźwignąć męki wieczyste? Jeżeli jesteś niewytrzymały nawet na mały ból, to cóż będzie z mękami piekła? A przecież nie można mieć dwóch rzeczy naraz: zażywać rozkoszy na świecie, a potem królować razem z Chrystusem.
7. Gdybyś zawsze aż do dziś dnia żył wśród zaszczytów i rozkoszy, cóż by ci z tego przyszło, gdybyś już teraz musiał umrzeć? Wszystko to marność oprócz tego, aby miłować Boga i Jemu tylko służyć Koh 1,2; Pwt 6,13; Mt 4,10.
Kto bowiem kocha Boga z całego serca, temu niestraszna ani śmierć, ani tortury, ani sąd, ani piekło, bo doskonała miłość Boga daje niezawodny dostęp do Niego. Ten zaś, kogo jeszcze nęci grzech, nie dziw, że lęka się śmierci i sądu.
A przecież nie jest to źle, że jeśli miłość nie odwiedzie cię od złego, to chociaż powstrzyma przed nim strach przed piekłem. Kto lekceważy bojaźń Boga, nie zdoła dłużej wytrwać w dobrym, ale prędzej czy później wpadnie w diabelskie sidła 1 Tm 6,9.
Rozdział XXIV, O SĄDZIE I KARZE ZA GRZECHY
Tomasz a Kempis, 'O naśladowaniu Chrystusa' – „Katolik.pl”
Daj nam odwagę
Usuń wszelką dwuznaczność, wszelki kompromis i wszelką letniość.
Panie Jezu,
który oczyściłeś świątynię z handlarzy, ucz nas strzec naszego serca jak miejsca świętego, wolnego od wszystkiego, co je obciąża. Spraw, byśmy nie ulegali pokusie czynienia z Twoich świętych rzeczy okazji do zysku lub rozrywki.
Uczyń nas zdolnymi do słuchania Twojego Słowa z prostotą i szczerością ubogich, którzy z radością przyjmowali Ciebie w Świątyni. Pomóż nam rozpoznać w Tobie nie gościa, ale prawdziwego Pana naszego życia.
Daj nam odwagę oddalenia wszystkiego, co nie pozwala dostrzec Twojej w nas obecności. Usuń wszelką dwuznaczność, wszelki kompromis i wszelką letniość. Przemień nasze serca w dom modlitwy, gdzie każdy oddech i każda myśl wielbią Ciebie.
Panie, bądź z nami każdego dnia i naucz nas żyć dla Ciebie jako lud słuchający Ciebie ze zdumieniem i nadzieją. Obyśmy nie oddalili się nigdy od Twojej oczyszczającej i odnawiającej miłości.
Amen.
preghieracristiana.it – „wiara.pl” (tłum. xwl)
Ósma edycja, osiem Orszaków
Orszaki Jezusa Chrystusa przejdą ulicami głównych polskich miast. W tym roku do Krakowa i Warszawy dołączy sześć kolejnych: Szczecin, Olsztyn, Katowice, Gdańsk, Przemyśl i Wrocław.
W najbliższą niedzielę, 24 listopada, Orszaki Jezusa Chrystusa Króla przejdą ulicami ośmiu największych, polskich miast.
Hasłem tegorocznych Orszaków jest "Zjednoczeni pod sztandarem Chrystusa Króla". Wyruszą one już po raz ósmy. W tym roku do Krakowa i Warszawy dołączy sześć kolejnych miast: Szczecin, Olsztyn, Katowice, Gdańsk, Przemyśl i Wrocław.
W każdej z ośmiu archidiecezji przemarsz Orszaku poprzedzi uroczysta Msza Święta.
Na dzień celebracji ósmej rocznicy proklamacji Aktu Przyjęcia Jezusa za Króla i Pana, 23 października br. Zarząd i Rada Ogólnopolskiego Dzieła Intronizacji Jezusa Chrystusa Króla r. w Szczyglicach – z udziałem ks. bpa Stanisława Jamrozka, Delegata KEP ds. Ruchów Intronizacyjnych wybrała ostatnią niedzielę listopada. W tym dniu Kościół katolicki czci Chrystusa Króla Wszechświata. Uroczystość ta, została wprowadzona w 1925 roku przez papieża Piusa XI na zakończenie Roku Świętego i przypada ona zawsze w ostatnią niedzielę roku liturgicznego.
Miasta, w których przejdą Orszaki Jezusa Chrystusa Króla:
Tradycyjnie w Krakowie – Łagiewnikach w Bazylice Bożego Miłosierdzia, gdzie sprawowana będzie Eucharystia o godz. 12.00 pod przewodnictwem ks. bpa Jana Zająca, wraz z odnowieniem Jubileuszowego Aktu Intronizacyjnego, po której odbędzie się Orszak Jezusa Chrystusa Króla z Bazyliki Bożego Miłosierdzia do Sanktuarium św. Jana Pawła II;
Tradycyjnie w Warszawie – gdzie będzie sprawowana Eucharystia o godz. 12.30 pod przewodnictwem ks. prof. Marka Chmielewskiego, w Bazylice Archikatedralnej św. Jana Chrzciciela przy ul. Świętojańskiej 8 wraz z odnowieniem Jubileuszowego Aktu Intronizacyjnego, a po niej wymarsz Orszaku Jezusa Chrystusa Króla (godz. 13.45). O godz. 15.00 Msza św. w Bazylice Katedralnej św. Michała Archanioła i św. Floriana ul. Floriańska 3 pod przewodnictwem J.E. ks. bpa Romualda Kamińskiego, Biskupa diecezji warszawsko-praskiej;
W Szczecinie – Msza św. o godz. 12.00 w Bazylice Archikatedralnej św. Jakuba Apostoła ul. św. Jakuba 1 pod przewodnictwem J.E. Arcybiskupa Andrzeja Śmigla. O godz. 13.15 wymarsz Orszaku do Sanktuarium Najświętszego Serca Pana Jezusa, ul. Bogurodzicy 3;
W Olsztynie – Msza św. o godz. 11 w Kościele pw. Najświętszego Serca Pana Jezusa, ul. Adama Mickiewicza 10. O godz. 12.00 wymarsz Procesji Chrystusa Króla do Kościoła pw. Chrystusa Odkupiciela Człowieka, ul. Kardynała Stefana Wyszyńskiego 11;
W Katowicach – Msza św. o godz. 12.00 pod przewodnictwem J.E. Arcybiskupa Adriana Galbasa, Archikatedra Chrystusa Króla ul. Plebiscytowa 47. O godz. 13.30 wymarsz Orszaku Chrystusa Króla. O godz. 14.15 Uroczystości w Prokatedrze p.w. Świętych Apostołów Piotra i Pawła, ul. Mikołowska 32;
W Gdańsku – Msza św. o godz. 12.30 w Kościele Chrystusa Króla pod przewodnictwem J.E. Biskupa Piotra Przyborka. O godz. 13.30 wymarsz Orszaku Chrystusa Króla. O godz. 14.30 uroczystości w Kościele pw. św. Barbary, ul. Długie Ogrody 1;
W Przemyślu – Msza św. o godz. 12.30 w Sanktuarium Matki Bożej Niepokalanej o. Franciszkanów ul. Franciszkańska 2, pod przewodnictwem J.E. Biskupa Stanisława Jamrozka, delegata KEP ds. Ruchów Intronizacyjnych. O godz. 13.30 wymarsz Orszaku;
We Wrocławiu – Msza św. w Archikatedrze Wrocławskiej pw. św. Jana Chrzciciela ul. Plac Katedralny 18, o godz. 12.30 wymarsz Orszaku Chrystusa Króla na Rynek Wrocławski.
Ogólnopolskie Dzieło Intronizacji Jezusa Chrystusa Króla /pd - WIARA.PL |
Święci na nasze czasy
Fajny ten Stanisław – zagadnął małolat – ale taki odległy i chyba nie dla nas. Czemu, zapytałem. Czy trzeba być zakonnikiem, by zostać świętym? No, nie trzeba…
Informacja o kanonizacji Carla Acutisa i Pier Giorgia Frassatiego przyjęta została z radością i entuzjazmem. Wielu czekało na nią od dawna. Aktywnie. Czego wyrazem są kolejki młodych, w Sanktuarium Ogołocenia czekających na możliwość modlitwy przed grobem pierwszego. Pielgrzymować do grobu Carla można też duchowo. Wystarczy ściągnąć na komórkę aplikację Santuario della Spogliazione. Jedna z zakładek łączy z kamerą, dającą podgląd na tumbę. Także w nocy, gdy świątynia jest zamknięta. Ordynariusz Asyżu, Abp Domenico Sorrentino, pisał wczoraj do diecezjan: „Kościół, a zwłaszcza młodzi ludzie postrzegają Karola jako promień światła, podobnie jak Franciszek i Klara, w których ślady poszedł, aby się uświęcić, a teraz spoczywa. Był naprawdę oryginalny, a nie kserokopią, chciał w pełni upodobnić się do Jezusa, chciał być uśmiechem Boga i magnesem świętości dla ludzi młodych”.
Promieni światła znajdziemy we Włoszech więcej. Na beatyfikację czekają między innymi: Matteo Farina czy Marco Gallo; na kanonizację Klara Badano. Tę za patronkę wybiera wielu młodych, dając świadectwo o łaskach, doznawanych za jej wstawiennictwem.
Przyznam zazdroszczę trochę Włochom. I zastanawiam się, czy Polska jest tak uboga, że nie znajdzie się u nas nastolatka bądź nastolatek, mogący być wzorem i przykładem do naśladowania, a przede wszystkim orędownikiem bliskim nadwiślańskim małolatom.
Ostatniego określenia użyłem celowo. Kanonizacja Carla związana jest z Jubileuszem Nastolatków, czyli małolatów. Nie młodzieży. I nie dzieci. Te mają swój Jubileusz wspólnie z rodzicami i dziadkami. Od 30 maja do 1 czerwca. Na kwietniowe spotkanie od kilku tygodni trwają zapisy. Włoska Konferencja Episkopatu zainicjowała akcję Ado – od adolescente, czyli nastolatek. Chętni mają do wyboru pięć pakietów. Najdroższy, 92 euro, zawiera zakwaterowanie w jednej z rzymskich parafii i gwarantuje jeden posiłek dziennie. Oczywiście jest też plecak, kapelusz i dwa T-shirty. Zgłaszać można się do końca stycznia.
Ilu nastolatków z Polski pojedzie na Jubileusz i kanonizację? Trudno powiedzieć. Termin, przynajmniej w naszym szkolnym kalendarzu, nie jest zbyt dogodny. Wszak jest to czas zbliżających się egzaminów ośmioklasistów. Ale licealiści w następnych dniach, z racji matur, będą mieli wolne. Znakomita okazja, by wziąć udział z Jubileuszu i zobaczyć, że dla tysięcy nastolatków Kościół jest miejscem wzrastania w wierze i środowiskiem, w którym wiarę przeżywa się z radością.
Przed kilkoma tygodniami odwiedził mnie proboszcz jednej z parafii naszej diecezji. Gdy był nastolatkiem uczestniczył w rekolekcjach oazowych w Zasadnem. Pierwszego dnia chciał wracać do domu. Wówczas zaproponowałem, by wytrzymał trzy dni, a nie będzie chciał wracać. Poskutkowało. Dziś jest jednym z bardziej zaangażowanych w duszpasterstwo dzieci i młodzieży. Rozmowa zeszła na przygotowanie do Jubileuszu. Wówczas zauważył, że mamy za mało informacji o przygotowaniach. Uśmiechnąłem się, włączyłem komputer i pokazałem najpierw baner na stronie głównej naszego portalu, później stronę zbiorczą z linkami do informacji i materiałów formacyjnych, przeznaczonych na Rok Modlitwy. Był zaskoczony. „Dlaczego nikt nas o tym nie informował…?”
Pier Giorgio, Carlo, Klara, Matteo, Marco… Kiedyś prowadziłem Triduum przed Świętym Stanisławem Kostką. Pierwszego dnia, po Mszy świętej, przed kościołem stała grupa nastolatków. Fajny ten Stanisław – zagadnął jeden z nich – ale taki odległy i chyba nie dla nas. Czemu, zapytałem. Czy trzeba być zakonnikiem, by zostać świętym? No, nie trzeba… Skoro nie trzeba niech ksiądz jutro pokaże nam współczesnego. Chodzącego do szkoły, grającego w piłkę, zakochanego, mającego szalone pomysły. I w tym wszystkim żyjącego Ewangelią. Dla którego bycie we wspólnocie Kościoła nie będzie ucieczką, spowodowaną lękiem przed kontaktem z rówieśnikami. Być może wówczas nie będziemy mówić o modzie na niechodzenie do kościoła i na lekcje religii. Zobaczymy, że warto być świętym…
ks. Włodzimierz Lewandowski – „wiara.pl”
Świeci i błogosławieni w tygodniu
- 24 listopada - święci męczennicy Andrzej Dung-Lac, prezbiter, i Towarzysze
- 24 listopada - święty Protazy, biskup
- 24 listopada - święte dziewice i męczennice Flora i Maria z Kordoby
- 24 listopada - bł. Maria Anna Sala, dziewica
- 25 listopada - bł. Maria od Pana Jezusa Dobrego Pasterza, dziewica
- 25 listopada - św. Katarzyna Aleksandryjska, dziewica i męczennica
- 25 listopada - błogosławieni małżonkowie Alojzy i Maria Quattrocchi
- 25 listopada - bł. Elżbieta zwana Dobrą, dziewica
- 26 listopada - św. Leonard z Porto Maurizio, prezbiter
- 26 listopada - św. Sylwester Gozzolini, opat
- 26 listopada - św. Jan Berchmans, zakonnik
- 26 listopada - bł. Poncjusz, opat
- 26 listopada - św. Konrad z Konstancji, biskup
- 26 listopada - bł. Jakub Alberione, prezbiter
- 27 listopada - św. Wirgiliusz z Irlandii, biskup
- 27 listopada - bł. Małgorzata Sabaudzka, zakonnica
- 27 listopada - św. Franciszek Antoni Fasani, prezbiter
- 27 listopada - bł. Bernardyn z Fossa, prezbiter
- 28 listopada - św. Stefan Młodszy, męczennik
- 28 listopada - św. Jakub z Marchii, prezbiter
- 28 listopada - bł. Jakub Thomson, prezbiter i męczennik
- 29 listopada - bł. Maria Klementyna Anuarita Nengapeta, dziewica i męczennica
- 29 listopada - błogosławieni męczennicy Dionizy i Redempt
- 29 listopada - św. Saturnin, biskup
- 30 listopada - św. Andrzej Apostoł
1 grudnia - święci męczennicy jezuiccy Edmund Campion, prezbiter, i Towarzysze- 1 grudnia - św. Karol de Foucauld, prezbiter
- 1 grudnia - św. Eligiusz, biskup
W BLASKU MIŁOSIERDZIA
48/994 – 17 listopada 2024 r. B.
INTERNETOWE WYDANIE TYGODNIKA
Niedziela, 17 listopada 2024 r.
XXXIII NIEDZIELA ZWYKŁA (B)
Czytania
Pierwsze czytanie: Dn 12,1-3
Psalm: Ps 16
Drugie czytanie: Hbr 10,11-14.18
Ewangelia: Mk 13,24-32
Ewangelia
Sąd ostateczny - Mk 13, 24-32
✠ Słowa Ewangelii według Świętego Marka
Jezus powiedział do swoich uczniów:
«W owe dni, po wielkim ucisku, „słońce się zaćmi i księżyc nie da swego blasku. Gwiazdy będą spadać z nieba i moce na niebie” zostaną wstrząśnięte.
Wówczas ujrzą Syna Człowieczego, przychodzącego w obłokach z wielką mocą i chwałą. Wtedy pośle On aniołów i „zgromadzi swoich wybranych z czterech stron świata, od krańca ziemi po kraniec nieba”.
A od figowca uczcie się przez podobieństwo. Kiedy już jego gałąź nabrzmiewa sokami i wypuszcza liście, poznajecie, że blisko jest lato. Tak i wy, gdy ujrzycie te wydarzenia, wiedzcie, że to blisko jest, u drzwi.
Zaprawdę, powiadam wam: Nie przeminie to pokolenie, aż się to wszystko stanie. Niebo i ziemia przeminą, ale słowa moje nie przeminą. Lecz o dniu owym lub godzinie nikt nie wie, ani aniołowie w niebie, ani Syn, tylko Ojciec».
Komentarz na dzisiejszą niedzielę
Koniec świata jest nie raz. Czy te słowa Pana Jezusa odnoszą się tylko do tak zwanego „końca świata”? Może tak, ale może mówią jednocześnie o przeplataniu się w naszym życiu pocieszeń i strapień, czyli czasu bardzo trudnego duchowo i łatwego – naznaczonego poczuciem Bożej obecności. Nigdy nie wiemy kiedy przyjdzie strapienie i będziemy się czuli jakby świat walił nam się na głowę. Ale na pewno po takim czasie przyjdzie Pan „z wielką mocą i chwałą”. I znów poczujemy się blisko Niego. Tego przeplatania się pocieszeń i strapień wymaga nasza droga do Nieba, która jest drogą do Wolności.
Zrozumiałe są tematy eschatologiczne u schyłku roku liturgicznego. Tak jest i dzisiaj: zestawione ze sobą czytanie pierwsze i Ewangelia złożą się na częściowy obraz końca świata. Przy tym zapowiedzią są niektóre okoliczności towarzyszące ostatecznej paruzji Jezusa Chrystusa. Wprawdzie jej daty nikt nie zna, ale Jezus dziś każe nam z nią się liczyć przez postrzeganie jej zwiastunów. Odpowiedź na to, jak te fakty mają „strukturować” nasze życie doczesne, należy do wieloaspektowej pedagogii eschatologicznej Jezusa. A dziś dowiadujemy się o jednym z tych aspektów, mało znanym ogółowi wiernych. W tej sprawie dzieci czasem zadają pytanie katechetom: „Co Pan Jezus robi w niebie, zanim przyjdzie?” Nie im tylko, ale nam wszystkim, dziś odpowiada Kościół na podstawie drugiego czytania podając jedną z czynności Chrystusa. Określa ją powyższy tytuł tej niedzieli: doskonali nas.
Chrystus powróci. To najważniejsza prawda płynąca z czytań tej niedzieli. I co? Wzruszenie ramion, bo to będzie dopiero kiedyś? Ależ nie. Kiedy wiem, że otrzymałem ogromny spadek, to choć sprawy w sądzie trwają, zupełnie inaczej planuję wydatki, inaczej rozgrywam swoje życie. Podobnie pewność, że Pan powróci powinna każdego z nas skłonić do przyjęcia wobec świata strategii innej, niż ta, którą, nawet z najlepszymi intencjami, przyjmujemy zapatrzeni tylko w doczesność.
Nadchodzi Boży sąd. Ale spokojne, jeśli pokładasz swoją nadzieję w Jezusie, nie musisz się bać. Nie wiemy, czy dnia sądu ostatecznego doczekamy żyjąc tu, na ziemi, czy wpierw przejdziemy przez bramę śmierci. Jeśli jednak pokładamy nadzieję w Chrystusie, ta prawda nas rozgrzewa. Pokazuje jaki jest sens naszych wysiłków uświadamiając, że jesteśmy po stronie Zwycięzcy. A dokładniej: że w kosmicznej walce zła z dobrem Zwycięzca jest po naszej stronie.
Po ucisku przychodzi pokój, po smutku radość. Taka prawidłowość w tych naszych ludzkich dziejach. A potem znów... Kiedy jednak nadejdzie koniec czasów, nie będzie już powrotu do czasów mroku... Czytania 33 niedzieli zwykłej roku B to wielkie wyzwanie do nadziei. Na różnych płaszczyznach. Między innymi tej ufności w ucisku, że Bóg pozwalając nań wie co robi.
W dzisiejszym numerze
- Krzyż nieunikniony
- Modlitwa ubogiego dociera do Boga
- Abyśmy byli Twoimi narzędziami
- Bez lęku wobec końca świata
- Współczesne znaki Bożej obecności
- Boska energia
- Stawiać Jezusa po swojej prawicy
- Powaga chrześcijaństwa
- Znak mitry i pastorału. Pastorał - symbol biskupiej władzy i jego obowiązków
- Wolno - nie wolno
- Spytałem: "Dlaczego pani płacze?".
- Nowy biskup warszawski: promocja czy zdrada?
- Święci i błogosławieni w tygodniu
Krzyż nieunikniony
Słyszę dziś w Ewangeli: W owe dni, po wielkim ucisku, słońce się zaćmi i księżyc nie da swego blasku. Gwiazdy będą spadać z nieba i moce na niebie zostaną wstrząśnięte. Wówczas ujrzą Syna Człowieczego, przychodzącego w obłokach z wielką mocą i chwałą. Wtedy pośle On aniołów i zgromadzi swoich wybranych z czterech stron świata, od krańca ziemi po kraniec nieba.
Nie mam pojęcia kiedy ten dzień nadejdzie. Kiedy Chrystus powróci. Może dziś, może za pół roku, może za tysiące lat... Nie wiem. I nie próbuję nawet dociekać. Wiem za to, że stanie się to „po wielkim ucisku”. Nie, nie chodzi o to, by zgadywać, czy to już ten dzisiejszy, gdy chrześcijanie w wielu krajach są mocno prześladowani, czy przyjdą kiedyś jeszcze większe. Zauważam raczej, że ucisk wierzących w Chrystusa, wielki ucisk, wpisany jest w Boże plany. Jeśli dziś czuję się „opiłowywany” – cóż to jest wobec krwi przelewanej przez chrześcijan w innych zakątkach świata – to nie znaczy, że Bóg utracił nad światem panowanie. Nie, On ciągle jest Panem. I pozwalając na zło, także na to zło, jakim jest prześladowanie wierzących w Jego Syna, wie co robi.
A ja? Cóż... Nikt mi nie obiecywał, że idąc za Chrystusem kroczyć będę w gronie ciągle odnoszących sukcesy. Krzyż na tej drodze jest nieunikniony.
Modlitwa ubogiego dociera do Boga
Papież Franciszek na VIII ŚWIATOWY DZIEŃ UBOGICH wybrał szczególnie wymowne hasło w kontekście trwającego roku poświęconego modlitwie, poprzedającego Zwyczajny Jubileusz Roku 2025: «Modlitwa ubogego dociera do Boga» (por. Syr 21, 5).
To jak bardzo temat ubogich i troska Boga o nich leży na sercu papieżowi Franciszkowi jest dobrze widoczne w słowach, które napisał w swoim Orędziu na ten DZIEŃ: «ubodzy zajmują uprzywilejowane miejsce w sercu Boga (...). Bóg zna cierpienia swoich dzieci, ponieważ dla wszystkich jest czułym i troskliwym Ojcem. Jako Ojciec troszczy się o najbardziej potrzebujących: ubogich, zepchniętych na margines, cierpiących, zapomnianych…» (nr 4).
W tegoroczną Wigilię Bożego Narodzenia Ojciec Święty otworzy Drzwi Święte Papieskiej Bazyliki Świętego Piotra, rozpoczynając w ten sposób rok, w którym łaska odpustu jubileuszowego przyniesie przebaczenie i miłosierdzie w świetle nadziei. Pewność chrześcijańskiej nadziei obejmuje również zapewnienie, że nasza modlitwa dociera przed oblicze Boga. Umocnieni tą nadzieją wpatrujemy się w ubogich, którzy każdego dnia są obecni w naszym życiu, aby modlitwa mogła być doświadczeniem komunii z nimi i stać się źródłem współodczuwania ich cierpienia.
Podczas gdy cały Kościół przygotowuje się do tego Jubileuszu poprzez Rok Modlitwy, jesteśmy zaproszeni do modlitwy za ubogich i do wspólnej modlitwy z nimi, z pokorą i ufnością. Modlitwa ta musi zatem znaleźć w konkretnej miłości potwierdzenie swojej autentyczności. Papież Franciszek przypomina, że w rzeczywistości modlitwa i uczynki są wzajemnie przywoływane: «jeśli modlitwa nie przekłada się na konkretne działanie, jest daremna; (...) jednak miłość bez modlitwy może stać się filantropią, która szybko się wyczerpie» (nr 7). Jest to dziedzictwo, które pozostawiło nam wielu świętych w historii, takich jak święta Teresa z Kalkuty i święty Benedykt Józef Labre.
Z roku na rok ŚWIATOWY DZIEŃ UBOGICH staje się coraz bardziej zakorzeniony w sercach chrześcijan na całym świecie, dzięki licznym inicjatywom, będącym owocem twórczej miłości, która ożywia i inspiruje zaangażowanie wiary. Ta pomoc duszpasterska jest proponowana jako proste narzędzie oferowane diecezjom, parafiom i różnym rzeczywistościom kościelnym w celu przygotowania i świętowania VIII ŚWIATOWEGO DNIA UBOGICH, aby po raz kolejny stał się on silnym momentem, w którym można coraz bardziej skierować wzrok na ubogich, wsłuchując się w ich głos i nie pozwalając, aby zabrakło im naszej bliskości. Niech na tej drodze ku Zwyczajnemu Jubileuszowi Roku 2025 uwaga skierowana na najbardziej potrzebujących sprawi, że wszyscy staniemy się pielgrzymami nadziei w świecie, który potrzebuje oświecenia obecnością Światła Zmartwychwstałego i pochodni miłości, którą zapalił w naszych sercach.
Abyśmy byli Twoimi narzędziami
Modlitwa inspirowana Orędziem papieża Franciszka na VIII Światowy Dzień Ubogich.
Boże pokoju, nasz Ojcze, Ty znasz cierpienia Swoich dzieci, ponieważ jesteś uważny i troskliwy wobec każdego. Nikt nie jest wykluczony z Twojego serca, ponieważ przed Tobą wszyscy jesteśmy w potrzebie. Wzywasz nas, abyśmy byli Twoimi narzędziami wyzwolenia i wspierania ubogich, aby mogli oni w pełni zintegrować się ze społeczeństwem.
Panie Jezu, który jako pierwszy okazałeś solidarność z maluczkimi, naucz nas słuchać modlitwy ubogich. Pomóż nam oddać się do ich dyspozycji, dając wyraz odpowiedzi Twemu i naszemu Ojcu, który nigdy nie opuszcza tych, którzy się do Niego zwracają.
Duchu Święty, Dawco życia, spraw, abyśmy byli czujni i wytrwali na modlitwie, abyśmy mogli przyjąć i objąć ubogich, rozpoznając i służąc Chrystusowi, który jest w nich.
Najświętsza Maryjo, Matko Boża, Dziewico ubogich, skoro Bóg wejrzał na Twoje pokorne ubóstwo, dokonując wielkich rzeczy przez Twoje posłuszeństwo, powierzamy Ci naszą modlitwę przekonani, że wzniesie się ona do nieba i zostanie wysłuchana.
Święty Benedykcie Józefie Labre, „włóczęgo Boga”, ubogi wśród ubogich, który uczyniłeś ze swojego istnienia nieustanną modlitwę wznoszącą się do Boga, módl się za nami, bo my także modlimy się i kochamy.
Święta Matko Tereso z Kalkuty, która z modlitwy czerpałaś siły i wiarę w twoją misję służby najmniejszym, módl się za nami, aby Jezus wlał w nasze serca swoją miłość, abyśmy mogli ją przekazywać ubogim, których spotykamy na naszej drodze. Amen. Alleluja!
evangelizatio.va
Bez lęku wobec końca świata
W historii chrześcijaństwa od czasu do czasu pojawiała się niezbyt dogmatyczna myśl, że koniec świata, który ma nadejść, miałby przyjść z powodu grzeszności człowieka. Niekiedy naiwnie próbowano go opóźnić bądź zmienić jego ewentualne niszczące skutki. Na przykład w X wieku Europa chrześcijańska, świadoma symbolicznej daty tysiąca lat od narodzin Pana, podjęła pokutę i w wielu miejscach zaczęto wznosić kościoły i opactwa na skalę wówczas niespotykaną.
Ten lęk, strach, obawa przed końcem świata rozwijają się również poza kręgiem chrześcijańskim. Co jakiś czas dało się słyszeć o innych symbolicznych datach lub wydarzeniach kosmicznych, które by to zapowiadały. Tymczasem pokolenia przychodzą i odchodzą, a końca świata jak nie było, tak nie ma. Choć w każdym pokoleniu czyta się niniejszą Ewangelię.
Gdy jednak uważnie wczytamy się w wypowiedź Jezusa, to mówi On o końcu świata jak o kosmicznym dojrzewaniu tegoż świata do swego końca. Porównuje to wydarzenie do naturalnego i chcianego przez Boga rozwoju figowca: „Kiedy już jego gałąź nabrzmiewa sokami i wypuszcza liście, poznajecie, że blisko jest lato”. Zatem koniec świata będzie jedną z naturalnych rzeczy. Tak jak roślina się rozwija, wydaje owoce, z czasem więdnie i umiera, tak samo człowiek rodzi się, płodzi następne pokolenia i odchodzi; podobnie gwiazdy powstają, świecą i gasną wraz z całymi galaktykami; tak też będzie z całym światem, kosmosem, Universum. Zatem tak, jak powstaje, rodzi się i umiera świat nanoatomowy, taki sam proces końcowy spotka świat makrokosmiczny.
W tę naturalną konsekwencję tego świata wchodzi Bóg, zarówno ze swoim wcieleniem, jak i ze swoim powtórnym przyjściem. On poruszy tych, którzy żyją, i tych, którzy zdawało się, że umarli. Stąd koniec świata, choć z jednej strony wpisany jest w naturalny, astrofizyczny bieg wydarzeń całego kosmosu, z drugiej strony będzie również miejscem działania łaski Boga. Ci, którzy przyjmą Jego łaskę, ujrzą nowe niebo i nową ziemię (Ap 21,1). Czy ze skutkiem astrofizycznym? – tego nie wiem. W każdym razie Święty Paweł uczy: „To, co śmiertelne, przyodzieje się w nieśmiertelność” (1 Kor 15,54). A Pan pociesza ludzkość słowami: „Gdy się to dziać zacznie, nabierzcie ducha i podnieście głowy, ponieważ zbliża się wasze odkupienie” (Łk 21,28).
Norbert Augustyn Lis OP – „wdrodze.pl”
Współczesne znaki Bożej obecności
Wiele razy Pismo Święte zachęca nas do badania znaków czasu, abyśmy jak uważni stróże rozpoznawali, co mówi do nas Bóg przez wydarzenia epoki, w której przyszło nam żyć. Troskliwość Boga jest stała. Kto pragnie się ku Niemu zwrócić, wchodzi na drogę oświetloną, z wytyczonymi Bożymi sygnałami pomagającymi pozostawać blisko Pana. W dzisiejszym fragmencie Ewangelii mowa jest o znakach, które będą towarzyszyć powtórnemu przyjściu Jezusa. Jakże ważne jest, aby każdy umiał je odczytać.
Święty Jan Paweł II współczesne znaki czasu odnosił wielokrotnie do troski o człowieka. Mówił:
Spór o człowieka trwa w dalszym ciągu, a pod pewnym względem nawet się nasilił. Formy degradacji osoby ludzkiej oraz wartość życia ludzkiego stały się bardziej subtelne, a tym samym bardziej niebezpieczne. Potrzeba dziś wielkiej czujności w tej dziedzinie.
O znakach czasu wiele mówiło się w kontekście trzeciej tajemnicy fatimskiej. Przez lata była ona nieznana dla milionów wiernych, dlatego narosło wokół niej dużo przesądów i plotek. Trzecia tajemnica fatimska w wyznaniach siostry Łucji brzmiała następująco:
Zobaczyliśmy po lewej stronie Naszej Pani, nieco wyżej, Anioła trzymającego w lewej ręce ognisty miecz; iskrząc się, wyrzucał języki ognia, które zdawało się, że podpalą świat; ale gasły one w zetknięciu z blaskiem, jaki promieniował z prawej ręki Naszej Pani w jego kierunku. Anioł, wskazując prawą ręką ziemię, powiedział mocnym głosem: Pokuta, Pokuta, Pokuta! I zobaczyliśmy w nieogarnionym świetle, którym jest Bóg: „coś podobnego do tego, jak widzi się osoby w zwierciadle, kiedy przechodzą przed nim”, Biskupa odzianego w biel „mieliśmy przeczucie, że to jest Ojciec Święty”. Wielu innych Biskupów, Kapłanów, zakonników i zakonnic wchodzących na stromą górę, na której szczycie znajdował się wielki Krzyż zbity z nieociosanych belek – jak gdyby z drzewa korkowego pokrytego korą. Ojciec Święty, zanim tam dotarł, przeszedł przez wielkie miasto w połowie zrujnowane i na poły drżący, chwiejnym krokiem, udręczony bólem i cierpieniem, szedł, modląc się za dusze martwych ludzi, których ciała napotykał na swojej drodze. Doszedłszy do szczytu góry, klęcząc u stóp wielkiego Krzyża, został zabity przez grupę żołnierzy, którzy kilka razy ugodzili go pociskami z broni palnej i strzałami z łuku. W ten sam sposób zginęli jeden po drugim inni Biskupi, Kapłani, zakonnicy i zakonnice oraz wiele osób świeckich, mężczyzn i kobiet różnych klas i pozycji. Pod dwoma ramionami Krzyża były dwa Anioły, każdy trzymający w ręce konewkę z kryształu, do których zbierali krew Męczenników i nią skrapiali dusze zbliżające się do Boga.
Owa wizja jest raczej jednoznacznie interpretowana. W rozmowie z włoskim dziennikiem „La Repubblica” kardynał Bertone przypomniał, że proroctwo dotyczyło zapowiedzi zamachu na papieża, „biskupa w bieli”, który pada we krwi.
Matka Boża zapowiedziała zamach, papież miał umrzeć, ale nie umarł, uratował się za wstawiennictwem modlitw i samej Matki Bożej. Czym to wytłumaczyć? Przepowiednia sugerowała, że ofiara papieża miała być szczytem najbardziej antychrześcijańskiego stulecia w historii – XX wieku – totalitarnych dyktatur, nazizmu, komunizmu, które przyniosły miliony zabitych w Europie i na świecie. W rezultacie zabicie papieża miało jakby przypieczętować panujące zło. Ale tak się nie stało.
Kardynał Bertone podkreślił, że proroctwo należy zawsze interpretować: „wystarczy pomyśleć o Apokalipsie, o znakach na niebie. Czyż nie mogły nimi być te samoloty, które rozbiły się o Twin Towers?”. Arcybiskup Genui zwrócił uwagę, że w przepowiedni trzeciej tajemnicy zawarty był także „warunek ocalenia [papieża]: modlitwa, aby nie doszło do tego wydarzenia i nawrócenie ludzkości”. I zapewnia, że „siostra Łucja nie przestała swoją modlitwą ocalać papieża również po zamachu, w chorobach”.
Wśród słów Maryi z objawień fatimskich można także odnaleźć i te:
Słuchaj uważnie, co powiem, i powtórz to całemu światu – ludzie mimo wielokrotnych ostrzeżeń nie powracają do Boga, opierają się łasce, nie słuchają mego głosu. [...] Słowa moje są bardzo jasne i musisz to powtórzyć wszystkim. Dni ciemne i straszne zbliżają się – ludzkość otoczona jest gęstą mgłą licznych i ciężkich grzechów rozlanych na całej ziemi. Dziś więcej niż kiedykolwiek ludzie opierają się wezwaniu nieba. Bluźnią Bogu, żyjąc w błocie. Spójrz, córko, moje serce przywalone cierniami grzechów. Twarz moja zniekształcona bólem, a oczy pełne łez. Przyczyną mego smutku jest wiele dusz ginących na wieczność. Naczelnicy wiele czynią i mówią na temat pokoju, a świat tymczasem wkrótce będzie cały w ogniu wojny, a cała ludzkość w smutku, bo sprawiedliwość Boża musi się wypełnić. Wypadki są bliskie. Straszne będą przewroty na całej ziemi. Ludzie, tak jak za czasów potopu, zatracili drogę do Boga, kierują się duchem Szatana. Księża powinni łączyć się w pokucie i modlitwie, szerzyć nabożeństwa do Najświętszego Serca. Godzina moja bliska – z triumfem Serca Mego Syna i Mego Niepokalanego Serca, Pośredniczki między Bogiem a ludźmi. Jeżeli księża przyjmą to wezwanie [...], otrzymają łaski dla zbawienia grzeszników. Przekaż, córko, to moje ostrzeżenie, aby wszyscy dowiedzieli się, że kara blisko. Sprawiedliwość Boża wisi nad światem i nad ludzkością, której grzechy zostaną obmyte własną krwią – przez zarazy, głód, trzęsienia ziemi, zawieruchy i wojny.
Warto w kontekście wielu niepokojących zjawisk społecznych zamyślić się nad tymi słowami, które przenoszą nas w czas powtórnego przyjścia Pana. „Lecz o dniu owym lub godzinie nikt nie wie, ani aniołowie w niebie, ani Syn, tylko Ojciec” (Mk 13).
ks. Janusz Mastalski – „Ekspres Homiletyczny”
Boska energia
Żeby żyć, trzeba jeść i pić. Wszystko, co istnieje na świecie, potrzebuje zewnętrznego źródła energii dostarczanej w celu podtrzymania funkcji życiowych. Nikt nie ma energii potrzebnej do życia po prostu sam w sobie: ani człowiek, ani roślina, ani rzecz. Żeby dzwonić przez telefon komórkowy, potrzebna jest bateria, a baterię trzeba ładować, podłączać do prądu, żeby stamtąd czerpała energię. Lodówka bez prądu nie zadziała. Samochód bez benzyny nie pojedzie. Cały Bliski czy Daleki Wschód żyje z tego, że nasze samochody trzeba co jakiś czas tankować. Chyba największym wynalazkiem byłby taki wóz, którym można by jeździć bez powtórnego tankowania – po prostu zatankować raz, a potem dziesięć lat jeździć, bo miałby jakiś system odzysku zużytej energii.
„Napój energetyczny”, jakim dla samochodu jest benzyna lub ropa, dla lodówki prąd płynący w przewodach, a dla człowieka pożywienie, musi ulec spaleniu, zniszczeniu, żeby z niego mogła się wyzwolić energia – zamieniona potem na pracę maszyny, organizmu, poruszanie tłoków, kół, rąk, nóg, głowy, oczu, wytwarzanie chłodu, zimna itp. I dlatego materiału, który dostarczył energii, nie da się już odzyskać. Stracił moc, stracił wartość, zamienił ją na funkcjonowanie czegoś innego, uległ zniszczeniu.
Ofiara krzyżowa Pana Jezusa jest trochę podobna do schematu przekazania energii. On, który był Bogiem i człowiekiem, został całkowicie pozbawiony godności Boga i godności człowieka, zniszczony, zdeptany, ukrzyżowany i zabity. Jednak Jezus nie umierał za siebie, tylko za wszystkich. Jego śmierć była więc oddaniem energii dla tych, za których umierał. Przez to, że został zniszczony, dla nas stał się źródłem energii życiowej, tej energii, która jest silniejsza niż zło i śmierć, ponieważ pochodzi od Boga. Oddał swoją energię, więc jako człowiek musiał umrzeć. Zamienił ją na nasze uświęcenie. Ale jako Bóg jest źródłem energii, więc mógł po trzech dniach wstać z grobu i na nowo odzyskać życie, by dalej dawać swoją energię. Jako źródło nie stracił całego zapasu energii.
Takie jest znaczenie śmierci na krzyżu. Było to przekazanie nam, ludziom, Boskiej energii życia i świętości. Pan Jezus swoje życie zamienił na energię dla ludzkiego funkcjonowania. Stał się „paliwem” naszej świętości. Nie musiał umierać wiele razy, bo moc tego jednego wydarzenia trwa do dzisiaj. Gdyby był tylko człowiekiem, pewnie potrzebowalibyśmy Jego śmierci wiele razy. Ale był Bogiem, więc wystarczyło tylko jedno takie wydarzenie, żeby wszyscy mogli czerpać z niego moc.
Czy nie jest to skomplikowane? Pewnie jest i do końca tego nie zrozumiemy. Ale jeśli potrafimy zrozumieć funkcjonowanie własnego organizmu, jeśli rozumiemy przepływ energii w świecie i działanie lodówki, to znaczy, że nasz mózg jest zdolny i do tego, żeby przynajmniej trochę zrozumieć tajemnicę ukrzyżowania, najważniejszego wydarzenia w historii świata. A ustanowienie sakramentu Eucharystii „podłączyło” nas do tego źródła Boskiej energii na zawsze, aż do skończenia świata. Teraz to od nas zależy, jak tę energię wykorzystamy.
Nikt normalny, kto jedzie samochodem i widzi, że świeci mu się rezerwa, nie przejeżdża obok pięciu stacji benzynowych, licząc, że za chwilę będzie szósta, bo może już do niej nie dojechać. Tak samo jest z Komunią Świętą. Po to ją przyjmujemy, żebyśmy cały czas mogli mieć w sobie Bożą energię, żebyśmy nie musieli „pchać” życia pod górę. Gdy nie ma pieniędzy na to, żeby wlać paliwo do baku, i trzeba odstawić samochód, to robi się wtedy wszystko, żeby w końcu zdobyć środki i odjechać. A jak to wygląda z odzyskaniem możliwości przystępowania do Komunii Świętej? Chyba nie zawsze nam się tak spieszy... Bo czasem to dużo kosztuje... Stawka nie jest mała. Walczymy o energię od Boga, której nie da się kupić ani na giełdzie, ani w elektrowni.
Ktoś, kto chce pomóc drugiemu człowiekowi, staje się dawcą nerki lub serca, na zawsze traci to, co oddał, czasem tylko organ, czasem nawet życie. Papież Jan Paweł II nazwał dawstwo organów „najwyższą formą miłości bliźniego”. Pan Jezus oddał za nas życie, więc kochał nas i nadal kocha w stopniu najwyższym.
Zostawił nam „pokarm i napój”, czyli swoje Ciało i Krew, żebyśmy mogli normalnie i po ludzku funkcjonować. Daje nam energię do lepszego życia, do mądrego rozwiązywania konfliktów, do tego, aby żyć lepiej i ciągle iść w stronę krainy wiecznego szczęścia. Komunia Święta, którą przyjmujemy w czasie Mszy Świętej, zawiera w sobie energię wziętą z Ciała Chrystusowego w momencie śmierci na krzyżu. Potrzebna jest nam ta Boska energia i ten Boski pokarm.
ks. Andrzej Kielian – „Ekspres Homiletyczny”
Stawiać Jezusa po swojej prawicy
Pan Jezus w jednym zdaniu wypowiedział całą prawdę o ludzkim życiu. Święty Łukasz zanotował to zdanie, śpiewaliśmy je przed Ewangelią: „Czuwajcie i módlcie się w każdym czasie, abyście mogli stanąć przed Synem Człowieczym” (Łk 21,36).
Oto cała rzeczywistość naszego życia. Jest pokazany punkt docelowy każdej ludzkiej egzystencji. Sens naszego istnienia ma się wypełnić w tym, żeby każdy z nas mógł bez lęku stanąć wobec Syna Człowieczego; Tego, który kiedyś stanął na ziemi wobec każdego z ludzi. Chodzi o to, aby każdy z nas mógł stanąć przed Nim wtedy, kiedy On przyjdzie po raz wtóry, aby – jak to wyraźnie słyszeliśmy – „zebrać swoich wybranych”. Na tym wszystko polega.
Liturgia Kościoła przez poszczególne niedziele przygotowuje nas przede wszystkim do tego. Gromadzimy się, żeby przypomnieć sobie prawdy zasadnicze, żeby je przyłożyć do swojego życia. Po to się spotykamy, by przyjąć Jezusa, który jest dla nas podstawową gwarancją, że będąc z Nim teraz tutaj, będziemy mogli kiedyś z radością stanąć przed Nim. Bo to, że przed Nim staniemy, nie ulega żadnej wątpliwości.
Już prorok Daniel mówi słowa: „Wielu zaś, co posnęli w prochu ziemi, zbudzi się: jedni do wiecznego życia, drudzy ku hańbie, ku wiecznej odrazie” (Dn 12,2). Nie jest problemem dla człowieka, że jest śmierć. Problemem jest, co będzie potem. Bo potem nie ma nicości. Potem jest właśnie stanięcie wobec Syna Człowieczego. Jest wyraźnie powiedziane, że „jedni zbudzą się do wiecznego życia”, czyli do wiecznego bycia z Bogiem, a drudzy „ku hańbie, ku wiecznej odrazie”, czyli do wiecznego bycia poza Bogiem, w całkowitym braku tej miłości, która do człowieka płynie z Bożego serca.
Dla każdego człowieka jest to istotny problem. Problem, który każdy z nas powinien mieć przed oczyma, żeby nikt nie musiał budzić się „ku hańbie, ku wiecznej odrazie”, ale aby każdy zbudził się do życia.
Że tak będzie, potwierdza również psalmista, który mówi: „w kraju zmarłych duszy mej nie zostawisz i nie dopuścisz, bym pozostał w grobie”. Nasze chrześcijańskie życie to bardzo klarowne systematyzowanie sobie pewnych prawd, żeby to, co jest nieustannie w świecie kwestionowane, co podlega zagmatwaniu, było w ludzkim życiu i sercu bardzo jasno ułożone.
Nie przerażam się perspektywą śmierci. Ja myślę o tym, co będzie potem. Czy będę szczęśliwy? A to, czy będę mógł być szczęśliwym po śmierci, decyduje się teraz, w tym życiu. To, co robię, to, jak żyję, w decydujący sposób wpływa na to, czy moje szczęście, które teraz przeżywam, będzie przeprowadzone przez bramę wieczności.
I stąd prawda tych słów, od których zaczęliśmy dzisiaj nasze rozważanie: „Czuwajcie i módlcie się w każdym czasie, abyście mogli stanąć przed Synem Człowieczym”. Moje życie będzie naznaczone szczęśliwą wiecznością, jeśli jest naznaczone takim szczęściem teraz. A jest naznaczone, jeśli jest właśnie czuwaniem i modlitwą, to znaczy chodzeniem z Jezusem. Bo słowa psalmu, którymi modliliśmy się przed chwilą, mówią wyraźnie: „Ty ścieżkę życia mi ukażesz, pełnię twojej radości i wieczną rozkosz po Twojej prawicy”. Ja będę po Twojej prawicy. Ale teraz, jak mówi psalmista: „zawsze stawiam sobie Pana przed oczy, On jest po mojej prawicy, nic mną nie zachwieje”. Teraz tylko ja decyduję o tym, czy Jezus jest po mojej prawicy. A jeśli ja tak zdecyduję i tak będę decydował codziennie, to wtedy On postawi mnie po swojej prawicy. Niesamowita wymiana, całkowicie pozostawiona mojej wolności.
„Czuwajcie i módlcie się w każdym czasie”. Jak to? Można się cały czas modlić? Tu właśnie o to chodzi, czy w moim życiu tak postępuję. Mam oczywiście swój czas na to, żeby postawić Boga po swojej prawicy w sposób absolutnie wyjątkowy, jedyny i intymny – sam na sam. To jest moja osobista, prywatna modlitwa. Każdego dnia mam czas na to, żeby między mnie a Boga nic nie weszło. Ale to jest czas specjalny. A obok tego w ciągu dnia stawiam sobie nieustannie po prawicy Syna Człowieczego. Idę z Nim wszędzie. Do Niego się odwołuję we wszystkim, co czynię, i we wszystkim, co się dzieje w moim wnętrzu. On jest włączony we wszystkie moje myśli, pomysły, zdarzenia, spotkania z ludźmi. On w to wszystko jest włączony. Ja wiem, że On czeka na moje życzliwe spojrzenie ku Niemu.
On jest w pełnej gotowości, aby brać w tym wszystkim udział, aby mnie prowadzić po zawiłych ścieżkach drogą niezawodną, aby odpowiadać na moje pytania, aby dawać pouczenia, aby pomagać mi, abym ja sam mógł się właściwie rozpatrzeć w gąszczu moich myśli, namiętności, uczuć, których bardzo często zupełnie nie rozumiem, których bardzo często żałuję, czy muszę ponosić przykre ich konsekwencje i być napełniony goryczą.
On w tym wszystkim jest. Chodzi tylko o to, czy umiem się do Niego odwołać, czy umiem prawdziwie postawić Go po swojej prawicy i podjąć z Nim uczciwą rozmowę. Do tego każdy z nas codziennie jest zapraszany. I to tworzy najbardziej istotny wymiar i kształt naszego życia. To nadaje sens egzystencji. To znaczą słowa Jezusa: „Czuwajcie i módlcie się w każdym czasie, abyście mogli stanąć przed Synem Człowieczym”.
Dla człowieka jest możliwa perspektywa ogromnego strachu, odrzucenia, potępienia. Człowiek sam może się w taką rzeczywistość wprowadzić w momencie decydującym, idąc ku niej przez życie pełne grzechu i nieuporządkowania. Ale może iść do bramy śmierci całkowicie zjednoczony z Bogiem, sprawiając, że stanie przed Nim bez lęku, bez strachu. Bo przecież będzie stawał przed Kimś bardzo bliskim, przed Tym, z którym każdego dnia uczciwie toczył rozmowę, którego pytał, którego uczciwie słuchał.
A jeśli rozmawiam z Nim uczciwie, jeśli oddaję Mu całą moją słabość i nędzę, jeśli stwierdzam, że nie jestem w stanie budować życia na sobie, bo nie mogę sobie ufać, jeśli potrafię się do tego w swojej pokorze przyznać i naprawdę całe życie ustawić na Nim, to wtedy Jezus mnie prowadzi. Nie mam powodu do lęku, bo nie mam nic do ukrycia.
Wielu z nas nie ufa Bogu. Jesteśmy tacy zwłaszcza wtedy, kiedy nabieramy lat i – patrząc w przeszłość – zaczynamy mieć wątpliwości. Wyznawaliśmy wprawdzie Bogu grzechy, ale zaczynamy się bać.
Pan Bóg przypomina nam przez autora Listu do Hebrajczyków: „Gdzie jest odpuszczenie, tam już więcej nie zachodzi potrzeba ofiary za grzechy”. Skoro ci Pan Bóg odpuścił, przebaczył, gdyż byłeś uczciwy i zadośćuczyniłeś, to nie daj się zaniepokoić. Nie pozwól dopuścić do siebie pokusy zwątpienia, rozpaczy, bo Bóg jest z tobą nawet w takim momencie.
Jakie to jest niesamowite, że Szaweł przyczynia się do śmierci św. Szczepana, zgadza się na nią, a następnie dokonuje się w jego życiu wielka przemiana i – jak pięknie mówi św. Fulgencjusz z Ruspe: „Tam gdzie pierwszy poszedł Szczepan, ukamienowany przez Pawła, tam w ślad za nim podążył Paweł, wsparty modlitwami Szczepana. Oto prawdziwie życie, bracia moi: Tam Paweł nie wstydzi się zabicia Szczepana, a Szczepan raduje się towarzystwem Pawła, gdyż w obu jest radosna miłość”. Rzeczywistość, która jest możliwa dla każdego człowieka, jeśli potrafi postawić Jezusa po swojej prawicy.
Jeśli każdego dnia stawiam Jezusa po swojej prawicy, jeśli staram się oddać ster mego życia w Jego ręce, jeśli rozumiem moją nędzę, słabość, niemoc, to staram się czerpać od Niego łaskę, to rozumiem, że bez Niego nic nie mogę uczynić, to wyciągam rękę po Jego zwykłą codzienną obecność, zwłaszcza w Eucharystii, to jasne staje się, że dla mnie nie może być Mszy Świętej bez zjednoczenia z Jezusem w Komunii Świętej.
To jest najpełniejsze wzięcie Go na swoją prawicę, zdumiewające, ale takie nam przygotował. Człowieka możemy wziąć pod rękę. Jezus nie tylko daje się nam wziąć pod rękę, On sprawia, że możemy Go przyjąć w siebie. Że może nas przemieniać całkowicie od wewnątrz.
Jeśli w taki sposób rozumiem swoje życie, jest dla mnie jasne, że nie mogę sobie pozwolić na to, bym z tego rezygnował. Nie mogę sobie pozwolić na utratę tak wszechmocnej łaski, która jest w stanie pomóc mi iść drogami tego życia właściwie. Jaki to jest niesamowity dar! Pan Bóg czyni wszystko, aby nasze życie tutaj było całkowicie szczęśliwe – co nie znaczy bezproblemowe! – i aby takie było również po śmierci.
ks. Kazimierz Skwierawski – „Ekspres Homiletyczny”
Powaga chrześcijaństwa
Żyjemy w świecie, który nade wszystko pragnie się bawić. Nawet wówczas, gdy zaczyna brakować chleba, nie troszczy się o to, jak sprawić, aby było go więcej, ale z lubością szuka igrzysk, a znalazłszy je, chętnie się w nich zatraca, odnajdując w nich pożądaną formę oderwania się od trudnej rzeczywistości.
Pan Jezus w dzisiejszym fragmencie Ewangelii wiąże zapowiedź zburzenia Jerozolimy z wizją końca świata – zniszczenie Świętego Miasta jest symbolem kresu dziejów świata. Padają przy okazji słowa, które budzą strach i grozę: „Gwiazdy będą padać z nieba i moce na niebie zostaną wstrząśnięte”. Ten obrazowy język, doskonale zrozumiały dla ówczesnych ludzi, nie ma na celu przekazania szczegółów mających nadejść wydarzeń, lecz uświadomić każdemu, że w jego życiu nadejdzie moment wzięcia ostatecznej i nieodwołalnej odpowiedzialności; że nawet jeśli ktoś żyje tak, jak gdyby Boga nie było, to Bóg przypomni mu o swoim istnieniu, a to przypomnienie będzie bolesne, gdyż stanowić będzie pociągnięcie do odpowiedzialności tego, kto przed nią uciekał.
Jest to nader ważne dla nas dzisiaj, albowiem obecnie coraz bardziej lansowany jest wzorzec osobowościowy, zgodnie z którym najwcześniej osiąga się dojrzałość seksualną, a zdobycie dojrzałości moralnej, wyrażającej się wzięciem odpowiedzialności za swoje wybory, odkładane jest nieustannie w czasie. W imię wygody oczekuje się, żeby ktoś inny podejmował decyzje i brał na siebie ich konsekwencje. Życie ma być niekończącą się zabawą, organizowaną zawsze na cudzy koszt, a każdy przypominający o jego powadze i obowiązkach zasługuje jedynie na lekceważące wzruszenie ramion jako nieprzystający do roześmianego świata nudziarz. Dobrem staje się wtedy wszystko, co przynosi zaspokojenie aktualnej zachcianki, a złem każda próba stawiania wymagań.
Ewangelia nie odbiera nikomu tego dobra, jakim jest radość, ale każe szukać jej w tym, co jest autentycznie mądre i piękne. Zaś człowiek mądry jest w stanie odkryć i zastosować podstawową prawdę: nie mamy pytać gwoli nasycenia ciekawości o to, kiedy nastąpi koniec świata, ale winniśmy uzmysłowić sobie, że kresem naszego świata będzie nasza śmierć. To wtedy dla mnie „słońce się zaćmi i księżyc nie da swego blasku”, a wszystko, co doczesne, objawi wówczas swoją przemijalność, wypadając z mych rąk, zgodnie za słowami św. Pawła: „Nic [...] nie przynieśliśmy na ten świat; nic też nie możemy z niego wynieść” (1 Tm 6,7).
W społeczeństwach chrześcijańskich stale obecna była prośba skierowana do Boga o zachowanie „od nagłej i niespodziewanej śmierci”. Tymczasem teraz dominuje ideał inny: trzeba odejść nieświadomie i bezboleśnie. Ludzie więc coraz rzadziej pytają o to, czy ktoś odszedł pojednany z Bogiem i bliźnimi, a coraz częściej interesują się tym, czy cierpiał, a jeśli tak, to jak długo. Gdy dla kogoś nie jest najważniejsze przyjęcie przez umierającego Najświętszego Sakramentu, to wyraźny znak, że nie rozumie, że życie może zostać przeżyte odpowiedzialnie jedynie wtedy, gdy pojmuje się je jako duchowe dojrzewanie, a tym samym jako przygotowanie do wieczności. Nie ma zaś mowy o duchowym dojrzewaniu bez posłuszeństwa dobrze uformowanemu sumieniu, bez oceny własnych czynów, bez żalu za popełnione zło i naprawy jego konsekwencji. Tylko ten, któremu sumienie mówi tu i teraz o gotowości na spotkanie z Bogiem sędzią po śmierci, może z całkowitym spokojem słuchać słów Ewangelii mówiących o końcu świata. W przeciwnym wypadku słowa te powinny w nim wzbudzić twórczy niepokój prowadzący ku głębokiej przemianie myślenia i postępowania.
Otrzymaliśmy od Stwórcy tylko jedno życie. Fakt ten musimy przyjąć z należytą powagą. Dzieje się tak wtedy, gdy podchodzimy do niego z Ewangelią w ręku.
ks. Piotr Andryszczak – „Ekspres Homiletyczny”
Mogą się nam wydawać dziwne. Ale są jakie są, bo są nie tyle ozdobą, co mają coś wyrażać.
Strój sprawującego Eucharystię kapłana: alba, pasek, ornat. „Biała” (alba) kojarzy się przede wszystkim z owymi białymi szatami, w które obleczeni są w Apokalipsie stojący przed Bogiem; to symbol chwały, czystości, zbawienia. Pasek (cingulum) – przywodzi na myśl ewangeliczne wezwanie do przepasania bioder. Czyli do gotowości. Ornat zaś to po prostu płaszcz, peleryna – znak bycia w drodze, w podróży do niebieskiej ojczyzny. Tak w największym skrócie przedstawia się symbolika kapłańskiego stroju, o której szerzej pisałem w jednym z poprzednich odcinków tego cyklu. Dziś o dodatkach, które w stosunku do tego stroju widzimy w liturgicznym stroju biskupa: o mitrze i pastorale.
Mitrze? Ano to owo dziwne nakrycie głowy, które biskup miewa podczas Mszy. Miewa, bo nie przez cały czas. Podczas procesji wejścia, podczas czytań (ale nie Ewangelii), homilii, procesji z darami, błogosławieństwa, rozesłania i ucałowania ołtarza na końcu Mszy. To znak godności biskupiej (choć mogą je nosić także opaci czy infułaci, ale to zostawmy). Jest mitra rodzajem czapki, utworzonej z dwóch trójkątnych tarcz – z przodu i z tyłu – połączonych kawałkiem materiału, z dwiema wstęgami u dołu. Historia tego znaku jest dość długa i zmienna; nie zawsze tak wyglądało liturgiczne nakrycie biskupiej głowy. W ciągu wieków przechodziło też różne przeobrażenia. Z różnych wykonywano materiałów, wydłużano ją, skracano, pozwalano na umieszczaniem na niej więcej lub mniej ozdób... Ale to mniej istotne. Ważniejsze jest jej znaczenie. To co symbolizuje.
Zauważmy: to jakby dwa rogi, prawda? Ten z przodu i ten z tyłu. A róg w Biblii jest synonimem mocy. Ot, gdy w Psalmie 75 Bóg mówi:
I połamię cały róg niegodziwych,
a róg sprawiedliwego się wzniesie
Albo w Psalmie 92:
Wywyższyłeś mój róg jak u bawołu,
skropiłeś mnie świeżym olejkiem.
Podobny sens mają rogi w innych, nieco tajemniczych wizjach prorockich: u Daniela czy Zachariasza, a także, co ważniejsze, w Apokalipsie. Gdy w pewnym momencie (5,6) Jan widzi Baranka z siedmioma rogami znaczy to, że jego królewska władza jest pełna (bo 7, 3+4, to symbol doskonałości). W symbolice mitry jest podobnie. To symbol mocy wypływającej z łaski kapłaństwa i znak bycia obrońcą wiary. Symbol biskupiej władzy.
A pastorał? Czyli owa ozdobna laska, z którą biskup wychodzi do ołtarza i przez część liturgii dzierży w dłoni? To symbol chyba bardziej zrozumiały. I odniesienia biblijne – bardziej czytelne. Ot, choćby do laski, którą Mojżesz otwierał wody Morza Czerwonego, a potem wyprowadzał wodę ze skały czy, znacznie później, laski proroka Eliasza. Nie chodzi oczywiście o to, że ta biskupia laska miałaby jakąś moc. Chodzi o znak: znak władzy, siły, przywódcy, pasterza. Zaakcentujmy to: chodzi nie o władzę koncentrująca się na przyjmowaniu hołdów, ale o władzę, która jest służbą. O władzę na wzór władzy pasterza nad owcami. Taki kij (bo laska jest przecież kijem, prawda?) może służyć pasterzowi do wskazania kierunku – pomocnikom najważniejszego pasterza. Może też pomóc zaprowadzić odstająca od reszty owcę z powrotem do stada, zwłaszcza gdy nie o tempo przemieszczania się chodzi, ale o schodzenie na manowce. No ale przede wszystkim kij, laska, może posłużyć do obrony. Przed wężami i innym drobnym paskudztwem, ale i przed jakimiś drapieżnikami; takiego kija we wprawnych rękach nawet wilk będzie się bał. Bo po to pasterz ma go w garści, by w razie potrzeby go użyć. To dlatego, nazywając Boga Pasterzem, psalmista wyznaje z zaufaniem (Ps 23):
Chociażbym chodził ciemną doliną,
zła się nie ulęknę,
bo Ty jesteś ze mną.
Twój kij i Twoja laska
są tym, co mnie pociesza.
Kij pociesza? Ano bo gdy jest w pobliżu pasterz, owca może czuć się bezpieczna. I tak samo Bóg: jest pasterzem to znaczy, prowadzi, że chroni. Na kartach Starego Testamentu ten obraz Boga dość często jest przywoływany.
Warto pamiętać, że w historii biblijnej pasterzami nazywani też byli przywódcy Izraela. Też mieli Izraela prowadzić i chronić. Najważniejsze jednak, że tak też mówił o sobie Jezus: że jest Dobrym Pasterzem, który daje swoje życie za owce. Nie najemnikiem, który ucieka, gdy pojawi się niebezpieczeństwo. I pasterzem dla swojego Kościoła ma też być biskup: ma go prowadzić, a w razie potrzeby bronić. Pamiętając też o smutnym ostrzeżeniu świętego Pawła
Uważajcie na samych siebie i na całe stado, nad którym Duch Święty ustanowił was biskupami, abyście kierowali Kościołem Boga, który On nabył własną krwią. Wiem, że po moim odejściu wejdą między was wilki drapieżne, nie oszczędzając stada. Także spośród was samych powstaną ludzie, którzy głosić będą przewrotne nauki, aby pociągnąć za sobą uczniów (...).
Jest więc pastorał nie insygnium pustej władzy, ale symbolem przekazywanej przez biskupa wiary. To wedle niej mają żyć wierni. Jest znakiem rozdzielanych przez biskupa dóbr duchowych oraz znakiem mocy samego Chrystusa; tego, który jest pasterzem swojego ludu. Podczas czynności liturgicznych czy procesji biskup trzyma pastorał w lewej ręce. Po to, by prawą (podczas procesji) móc udzielać błogosławieństwa. Podczas czytania Ewangelii ma zaś trzymać go oburącz. Jakby dla podkreślenia, jak ważne jest to, co słyszymy, jak bardzo powinniśmy poważnie traktować nauczanie Jezusa; jak biskup wspiera się na pastorale, tak my mamy wesprzeć się na słowach Ewangelii. Gdy zaś biskup podchodzi do ołtarza oddaje pastorał insygniarzowi: jakby pokazywał, że w tym momencie władze obejmuje Ten, który jest Pasterzem bez wyjątku wszystkich: Jezus Chrystus.
Może to nie aż tak istotne, ale warto też zwrócić uwagę, że w tradycji łacińskiej pastorał to (metalowy dziś) kij zakończony ozdobnym zawijasem. Fachowo nazywa się to krzywaśnią. A że kij ma też ostrzejszy koniec, ten którym dotyka się ziemi, można mówić o trzech elementach pastorału: jednym i drugim zakończeniu oraz tym, zasadniczym „kijem” tym co jest pośrodku. W historii w tych trzech elementach pastorału dopatrywano się trzech zadań biskupa: „skupiaj rozproszonych, podtrzymuj słabych, ponaglaj leniwych”. Albo prościej „krzywaśń przyciąga, drzewce wiedzie, koniec pobudza”. Że końcem kija można „ponaglić leniwych” albo pobudzić – wiadomo; może, jeśli trzeba, służyć do szturchnięcia owcy. Że sam kij jest dla podtrzymywania, zwłaszcza słabszych, też wiadomo. Wiedzą to choćby ci, którzy odczuli, jakim odciążeniem dla nóg jest chodzenie z kijkami. Ale co z tym przyciąganiem przez krzywaśń? Tłumaczy to jej owalny kształt, zawsze ustawiony nie centralnie, ale z jednej strony; jak rączka laski. Łatwo czymś takim zagarnąć, przytrzymać. Takie zakończenie pastorału przypomina, że biskup ma gromadzić, zbierać razem powierzone mu przez Dobrego Pasterza owce.
Jest więc pastorał, podobnie jak mitra, symbolem władzy. Bardziej jednak przypomina, że ta władza jest służbą dla owiec Bożej owczarni. A przy tym wszystkim nie można zapomnieć, że kij w ręku to pomoc w drodze. Można podpierać nim swoje kroki (jak to laską), może też z jego pomocą łatwiej pokonywać różne wykroty, a nawet przeszkody tak prozaiczne jak przeszkadzające gałęzie czy krzaki. To znak bycia razem z owcami w drodze. Piękny znak: biskup jest tym, który prowadzi stado, a przez to i tym, który razem z owcami jest w drodze. O czym – warto jeszcze raz powtórzyć – przypominają też wspomniane już wcześniej inne elementy liturgicznego stroju kapłana. Tak, jesteśmy w drodze. Wszyscy.
AJM –„wiara.pl”
Wolno - nie wolno
Jubileusz 2025 zbliża się milowymi krokami. Na dzień dzisiejszy najbardziej zainteresowane są biura podróży. Co kilka dni znajduję w skrzynce na listy ofertę.
Sprowokował Andrzej Macura swoimi spostrzeżeniami na czerwonym świetle. A właściwie wywołał dwa wspomnienia.
Rok 1989. Wyszedłem z kolegą na spacer po Paryżu. Jak na porządnego Polaka przystało zatrzymałem się na czerwonym świetle. Czemu się zatrzymujesz? Przecież nic nie jedzie. Tu jest wolny świat. Zresztą, zobacz – wskazuje na sąsiednie przejście. Tam jest taka kropka. Znak dla nas, że z lewej nic nie nadjedzie. A w Paryżu żartują – dodał – czerwone światło jest po to, byś w razie kolizji wiedział, że to twoja wina.
Kilkanaście lat później. Rzym, Piazza Pia. Uraczeni świetnymi lodami, wolnym krokiem, jak na upalny dzień przystało, idziemy od Zamku Anioła w kierunku Via della Conciliazione. Po drodze czerwone światło. Polacy, owszem, grzecznie czekają. Inne nacje, widząc pustkę po prawo i lewo, śmiało wkraczają na jezdnię. Po drugiej stronie policjant. Bez notesu w ręku. Nerwowo rozgląda się na obie strony. Nagle zauważa nadjeżdżające samochody, wyskakuje na środek i zatrzymuje ruch. Nikt nie trąbi.
Niektóre rzymskie zwyczaje zdążyły już przejść do legendy. Był czas, gdy kierowcy zakładali się z pilotami wycieczek o spore kwoty. Oczywiście wygrywali skręcając na zakazie i jadąc pod prąd. Bywało kierujący policjant zatrzymywał ruch, by autobus mógł wykonać niezgodny z przepisami manewr.
Stojące przed domem drzewo zasłaniało widok z tarasu. Wojciech Cejrowski, właściciel rancza w Stanach, udał się do sąsiada, by dowiedzieć się u kogo można zyskać pozwolenie na wycinkę. Ten zdziwił się. To nie jest twoje? Moje – odparł podróżnik. Skoro twoje dlaczego masz kogokolwiek pytać o pozwolenie?
Mam jednak wątpliwości. Niepisane zasady życia w innym świecie prawdopodobnie często nijak mają się do naszych realiów. Wielokrotnie byłem światkiem gdy pieszy, będąc około pięćdziesięciu metrów od przejścia i widząc nadjeżdżający samochód, zaczynał biec, by udowodnić kto ma pierwszeństwo. Z drzewami podobnie. Zamiłowanie do betonozy wciąż w społeczeństwie żywe. Co się da trzeba wyciąć i obłożyć płytkami lub granitową kostką. Przed Wszystkimi Świętymi pewna osoba utyskiwała na dwa rosnące w kwaterze stare dęby. Tyle roboty z liśćmi. Zasypały wszystkie leżące na grobie plastikowe kwiaty.
Ktoś powie: prawo jest po to, by je zachowywać. Dura lex, sed lex. Owszem, ale starożytni rzymianie znali też inną zasadę: summum ius, summa iniuria. Co zrobić gdy dura (głupie) równa się iniuria (krzywda)? Przed takimi problemami stają często pracownicy socjalni. Potrzebna jest natychmiastowa pomoc. Ale musi być złożony wniosek i podejmowana jest decyzja, uprawomocniająca się po dwóch tygodniach. Udzielona przed tym terminem pomoc jest niezgodna z prawem. Urzędnik może spotkać się z zarzutem sprzeniewierzenia środków publicznych. Na szczęście są organizacje pozarządowe nie mające takich barier, ale nie wszędzie.
Inny temat chodzi mi jeszcze po głowie. Już nie prawny. Duszpasterski. Jubileusz 2025 zbliża się milowymi krokami. Póki co najbardziej zainteresowane są biura podróży. Co kilka dni znajduję w skrzynce na listy ofertę. W Internecie też ich nie brakuje. Pierwsze spostrzeżenie. Poza nazwą „Pielgrzymka Jubileuszowa” program niczym nie różni się od wyjazdów w innym czasie. W większości z nich nie ma nawet miejsca na Drzwi Święte. A jeśli już…
Mam jeden taki program przed sobą. Wylot z Warszawy o 6:20. Czyli przylot na Fiumicino 9:00. Dojazd do centrum około 45 minut. Wyjazd z Rzymu następnego dnia po południu. Organizator chce upchnąć w tym czasie cztery bazyliki, Mszę przy grobie Świętego Jana Pawła II, muzea watykańskie i wszystkie atrakcje starożytnego Rzymu (łącznie z czasem wolnym). Jakoś nie potrafię sobie tego wyobrazić. Samo oczekiwanie na przejście przez bramki do Świętego Piotra potrafi zająć godzinę i więcej. Może u Świętego Pawła będzie krócej. Gdy tymczasem Dykasteria ds. Ewangelizacji zachęca, by ostatni odcinek drogi przejść pieszo. Zaczynając jeśli nie od Chiesa Nuova, to przynajmniej od wspomnianego wyżej Piazza Pia, gdzie każda grupa otrzyma krzyż, z którym przejdzie ostatni odcinek drogi, zakończonej modlitwą i wyznaniem wiary przy konfesji Świętego Piotra. Ostatnia, najkrótsza trasa, w roku 2016 zajęła nam dwie i pół godziny.
Jest też inna propozycja, nieobecna w żadnej z otrzymanych ofert. Pielgrzymka do Siedmiu Kościołów. Przygotowano nawet specjalną stronę internetową. Trasa mierzy około 20 kilometrów. Dostępne są dwie katechezy na każdy odcinek, propozycje śpiewów i modlitw. Początek w Chiesa Nuova. Tam uczestnik pielgrzymki ma zapoznać się ze wskazaniami Świętego Filipa Neri i modlić się między innymi o ducha pokuty za grzechy, poprawę z zaniedbań w służbie Bożej, wdzięczność za Boże dobrodziejstwa, świętość całego Ludu Bożego, za grzeszników tkwiących z uporem w grzechach i za dusze w czyśćcu cierpiące. Stąd, do Zamku Świętego Anioła, pielgrzymowi towarzyszy pieśń: „Wielki Pan już nadchodzi, by spotkać mnie ponownie, rozbrzmiewająca pieśń i taniec radują moje serce”. Tłumaczenie dość dowolne (podobnie jak polska wersja hymnu Jubileuszu) pieśni, a właściwie piosenki, dialektem rzymskim tchnącej. Melodia i rytmika wskazują raczej na kapelę z jakiegoś zaułka na Zatybrzu. Aleć to jego mieszkańcy byli pierwszymi adresatami propozycji Świętego Filipa Nereusza. Posłuchajmy
ks. Włodzimierz Lewandowski –„wiara.pl”
Ci ludzie żyją wśród nas. Możemy minąć ich na ulicy, zobaczyć w sklepie czy dostrzec w kościele. Z pozoru niczym szczególnym się nie wyróżniają. Noszą jednak w sobie głęboką tęsknotę za tamtym światem. O kim mowa? O osobach, które przeżyły bliskie doświadczenie śmierci. Na ten temat rozmawiałem z ks. Wiktorem Szponarem, autorem książek "Życie po śmierci. Teologiczne śledztwo" oraz "Życie po śmierci 2. Nowe śledztwo, nowe dowody, nowy bestseller".
Tomasz Kopański: Z ankiet przeprowadzonych w ciągu ostatnich kilkudziesięciu lat wynika, że doświadczenie śmierci przeżyło aż 5 proc. społeczeństwa. Jest to ogromna liczba ludzi. Czym jest to doświadczenie?
Ks. Wiktor Szponar: - Bliskie doświadczenie śmierci to nadzwyczajny stan, który może występować w trakcie śmierci klinicznej, czyli w momencie, kiedy człowiekowi przestaje bić serce, przestaje on oddychać, ale jeszcze około 2-3 minuty funkcjonuje jego mózg. Według dzisiejszych standardów medycznych człowiek odchodzi, gdy umiera jego mózg. Dlatego mówimy o bliskim doświadczeniu śmierci, a nie o faktycznej śmierci.
Powołał się pan na badania profesora Lommela z Holandii, który twierdzi, że bliskie doświadczenie śmierci przeżyło 5 proc. społeczeństwa. To ogromna liczba ludzi, choć wydaje mi się, że w rzeczywistości jest ona nieco zawyżona. Mimo tego podczas spotkań autorskich przynajmniej jedna osoba, która miała bliskie doświadczenie śmierci zgłasza się do mnie, chcąc podzielić się tym przeżyciem.
NDE (z ang. near-death experience – przyp. red.) to doświadczenie życia po drugiej stronie. Kluczowe jest to, że relacje osób z NDE są do siebie podobne, można wyodrębnić taki sam przebieg. W zeszłym tygodniu czytałem badanie jednego z irańskich uniwersytetów na temat bliskiego doświadczenia śmierci. Okazuje się, że opisy muzułmanów, mieszkańców Indii czy obywateli ateistycznej Europy są takie same. Religia, poglądy, wiara czy też niewiara w Boga nie mają wpływu na to, jak pacjenci przeżywają NDE. To główny powód, dla którego zainteresowałem się tym tematem. Gdyby każdy mówił co innego, nie byłoby czego badać.
Różnicę stanowi etap, na którym kończy się ten stan lub język, jakim jest on opisywany. Jedyną możliwą weryfikacją tego, czy ktoś przeżył bliskie doświadczenie śmierci jest dokumentacja medyczna potwierdzająca, czy dany człowiek miał resuscytację lub był na OIOM-ie. Dokumentacja ta jednak nie potwierdza samego NDE.
Osoby relacjonujące NDE twierdzą, że po drugiej stronie widziały osobowe światło, które my, chrześcijanie możemy utożsamić z Jezusem Chrystusem. Otaczał On ich bezwarunkową miłością i akceptacją, a ci ludzie odczuwali niewyobrażalne szczęście. Czy już teraz możemy stwierdzić, że tak będzie wyglądało niebo?
Każdy z nas nosi w sobie ślady rozmaitych zranień. Poczucie krzywdy męczy nas nieraz latami, wpływając na całe nasze życie.
- Myślę, że do pewnego stopnia tak, lecz z pewnym „ale”. Licząc czas, żyjemy w czterech wymiarach, natomiast rzeczywistość, która czeka nas po śmierci jest poza czasem, poza wymiarami. Nie da się jej opisać, na co zresztą wskazują osoby z bliskim doświadczeniem śmierci. Być może to, co przeżyły jest pewnym odbiciem nieba, niemniej istotą jest to, że bezpośrednio po śmierci człowiek spotyka się z Bogiem, doświadcza Jego totalnej, bezwarunkowej miłości.
Czy NDE możemy rozpatrywać w kategorii łaski od Boga, który chce w ten sposób nawrócić człowieka? Wiele osób po tym doświadczeniu radykalnie zmienia swoje życie, poszukuje sensu, chce dawać świadectwo.
- Patrzę na to właśnie w kategorii Bożej łaski, której my do końca nie rozumiemy. Teologiczny problem z NDE polega na tym, że ci ludzie tak naprawdę nie umarli, nie doszło do odłączenia duszy od ciała i wskrzeszenia. Jak w takim razie wytłumaczyć to, że te osoby spotkały się ze swoimi bliskimi zmarłymi, albo obserwowały swoją operację poza ciałem, zapamiętując na przykład taki szczegół, że pielęgniarce spadły nożyczki i trzeba było wyciągnąć nowe z trzeciej szuflady od dołu? W tym tkwi teologiczny problem.
Myślę, że NDE jest nadzwyczajną łaską, którą człowiek może oczywiście odrzucić. Z wielu pozakościelnych badań wynika jednak, że ludzie po tym przeżyciu nawracają się. Powracają do wiary w Boga, do sakramentów, czytają Biblię, wystrzegają się grzechu.
Najwięcej badań nad bliskim doświadczeniem śmierci przeprowadzono na ateistach z Europy i Stanów Zjednoczonych. Ci ludzie od pokoleń są wychowywani w kulturze post chrześcijańskiej. Okazuje się, że po NDE wiele z tych osób zaczęło szukać duchowości w swoim życiu.
Po spotkaniu z osobowym światłem kolejnym etapem bliskiego doświadczenia śmierci jest tzw. film z życia. Jest to sąd, jaki czeka nas po śmierci?
- Pismo Święte mówi o tym, że sąd będzie tylko jeden. Nie możemy powiedzieć, że film z życia jest sądem szczegółowym, o którym mówi doktryna. Jest to łaska od Boga, który daje możliwość zobaczenia swojego życia w świetle miłości. W filmie z życia widzimy nasze dobre i złe uczynki, ale istotą jest miłość, relacje i intencje, którymi się kierowaliśmy.
Mogę podać przykład pewnego celebryty, który przez skandal obyczajowy stracił kontrakty reklamowe. W związku z tym jego PR-owcy podpowiedzieli mu, że powinien zrobić bal charytatywny, aby odzyskać dobry wizerunek. Przychód z balu miał być przekazany na dzieci z nowotworem. Ten celebryta rzeczywiście zrobił akcję charytatywną, zebrał kilka milionów złotych i uczciwie je przekazał. Oczywiście dbał też o to, żeby media cały czas mówiły o jego przedsięwzięciu. Kiedy doświadczył NDE, na filmie z życia zdał sobie sprawę, że tak naprawdę wykorzystał dzieci chore na raka dla swojego egoizmu, biznesu. Wykorzystał nowotwór dzieci, żeby więcej zarabiać. To była jego intencja, a przekazane kilka milionów złotych nie miało żadnego znaczenia.
Z drugiej strony widział coś, o czym już zapomniał. Jako dziecko zrobił zakupy dla swojej chorej sąsiadki. Nie chwalił tym, bo po prostu wiedział, że tak trzeba. Zakupy zajęły mu pół godziny, ale to było czyste, bezinteresowne dobro. Okazuje się, że ten prosty uczynek miał gigantyczne znaczenie, dużo większe niż bal charytatywny.
Czy sakramenty, na przykład spowiedź lub namaszczenie chorych, mają jakieś znaczenie podczas bliskiego doświadczenia śmierci?
- Jednym ze skutków namaszczenia chorych jest prośba do Pana Boga o uzdrowienie lub wzmocnienie ciała, ale też o nabranie mentalnych, psychicznych i duchowych sił na cierpienie bądź śmierć.
Jeden z bohaterów mojej książki czuł, że dłonie, na które przyjął namaszczenie, przyciągają jego duszę z powrotem do ciała. Powinien umrzeć, ale sakrament namaszczenia chorych trzymał jego duszę przy ciele.
Poruszyliśmy temat nieba, ale musimy też powiedzieć o piekle i czyśćcu. Czy osoby, które przeżyły NDE widziały piekło i czy jest ono puste? Niektórzy, jak choćby papież Franciszek, mają głęboką nadzieję, że tak jest.
- Niestety, ale piekło nie jest puste. To jest herezja, którą Kościół oficjalnie potępił w dokumentach. Ja bym chciał mieć taką nadzieję, ale jej nie mam, bo jest wiele fragmentów Ewangelii o piekle, z których wynika, że nie jest ono puste. Nie wspomnę już o wizjach siostry Faustyny czy objawieniach Maryjnych w Fatimie.
Moim zdaniem do piekła trafi ten, kto świadomie i dobrowolnie odrzuca Boga, nie chce być w niebie. Jeżeli ktoś świadomie i dobrowolnie odrzuca Boga i Bóg by tą osobę na siłę wsadził do nieba, to dla niej to miejsce byłoby więzieniem.
Osoby po NDE również mówią o piekle, ale tych relacji jest dużo mniej. To jest bardzo osobiste doświadczenie i nie każdy chce się nim dzielić. Dużo łatwiej jest podzielić się tym, że widziało się niebo, niż tym, że trafiło się do piekła.
Skąd wiemy o istnieniu czyśćca, skoro nie ma o nim mowy w Piśmie Świętym?
- Rzeczywiście w Biblii ani razu nie pada słowo „czyściec”. W Księdze Machabejskiej czytamy jednak o żołnierzach, którzy po jednej z bitew modlą się za poległych w grzechu wojowników. Kiedy w Biblii spotykamy się z modlitwą za zmarłych, sensem każdej takiej modlitwy jest prośba, żeby te osoby trafiły do nieba.
W katakumbach z II wieku, nad miejscami pochówku chrześcijan, jest wypisana modlitwa za nich. Natomiast na grobach męczenników nie ma modlitwy, ponieważ wierzono, że tacy ludzie od razu trafili do nieba. Męczenników uznawano za świętych. Jednym zdaniem: chrześcijanie od samego początku wierzyli w czyściec.
Andrzej Duffek, dość znany przypadek człowieka, który przeżył NDE, nie raz mówił o niewyobrażalnej sile modlitwy. Dzieląc się swoim przeżyciem zaznaczył, że będąc po drugiej stronie słyszał głosy ludzi modlących się za niego.
- Niektórzy pacjenci po bliskim doświadczeniu śmierci mówią wprost, że słyszeli modlitwy i kiedy później powtarzają je swoim bliskim, to wszystko ze szczegółami się zgadza. Dodają też, że odczuwali chęć pójścia dalej, ale modlitwy ściągnęły ich z powrotem na dół.
Modlitwa ma gigantyczne znaczenie i niejednego człowieka uratowała. Nawet jeśli ktoś ostatecznie umiera, to ta osoba wie, czuje, że się za nią modlimy.
Czy ludzie, którzy przeżyli bliskie doświadczenie śmierci czują tęsknotę za tamtym stanem?
- Gdy podczas rozmowy z tymi osobami omawiamy kolejne etapy NDE i dochodzimy do powrotu do ciała, bardzo często w oczach tych ludzi pojawiają się łzy. Mogłoby się wydawać, że wszystko jest w porządku, bo ktoś przeżył, ułożyło mu się życie, wychował dzieci, ma udane małżeństwo. Lecz kiedy pytam „dlaczego pani płacze?”, to w odpowiedzi słyszę: „Gdyby ksiądz wiedział, jak jest po tamtej stronie, to by ksiądz zrozumiał”. Pacjenci najczęściej mówią, że powrót do ciała jest bardzo przykry, bolesny.
Amerykański onkolog Jeffrey Long, który przeanalizował 5 tysięcy przypadków NDE mówi, że ma pewność istnienia życia po życiu. Czy my też możemy być tego pewni biorąc pod uwagę jedynie istnienie bliskiego doświadczenia śmierci?
- Nie powiedziałbym, że mamy taką pewność. Wszystkie badania nad NDE, w tym moja książka, nie są dowodem na istnienie Boga. Bardzo dobrze, że nie ma takich dowodów, tylko jest wiara w Niego.
Jestem pewny, że nie udowodnimy istnienia Pana Boga. Możemy zbierać jedynie poszlaki, wskazówki, które na tym świecie są i wskazują nam właściwy kierunek. Istnienia życia po śmierci też nie da się udowodnić, to także jest kwestia wiary.
Dzięki wierze mamy też wątpliwości, a to nas może inspirować do poszukiwania Boga. Możemy to robić na różne sposoby: modląc się, czytając Biblię, rozmyślając na ten temat czy rozmawiając z ludźmi. Trzeba się naharować, żeby poszukać Boga w świecie, w drugim człowieku, który jest na obraz i podobieństwo Boga. Gdybyśmy dali dowód na istnienie Pana Boga, to wiara by umarła.
A co, jeżeli NDE da się wytłumaczyć naukowo? Wielu badaczy próbowało wyjaśnić to zjawisko i istnieje sporo hipotez na ten temat.
- Z pewnością pojedyncze etapy bliskiego doświadczenia śmierci możemy wytłumaczyć naukowo. W pewnym momencie nasz organizm wyłącza układ nerwowy i ktoś przestaje czuć ból, co daje mu poczucie ulgi. Nasz mózg ma też mechanizm obronny, który polega na tym, że w momencie śmierci otrzymujemy wystrzał dopaminy, co daje duże poczucie szczęścia.
Nie można za to wytłumaczyć naukowo całej struktury NDE i tego, że wszystkie jego elementy u większości pacjentów się zgadzają. Nie można także wytłumaczyć, w jaki sposób niektóre osoby rozmawiają ze swoimi bliskimi zmarłymi i dowiadują się od nich na temat spraw, o których nie mogły wcześniej wiedzieć. Potem weryfikują te informacje i okazuje się, że są one prawdziwe.
Znam przypadek kobiety, u której stwierdzono zgon spowodowany wykrwawieniem się po porodzie. Ta pani obudziła się jakiś czas później pod prześcieradłem w prosektorium. W czasie NDE, obserwując wszystko spod sufitu, zapamiętała godzinę wyświetlaną przez zegar znajdujący się na sali porodowej, na której zmarła. Kiedy później dostała akt własnego zgonu z godziną swojej śmierci, okazało się, że ta godzina zgadzała się z godziną, którą widziała na zegarze.
Znana jest historia innej kobiety, która w czasie NDE spotkała swojego biologicznego ojca, nie wiedząc, że to jej tata. Podzieliła się swoim przeżyciem ze swoją mamą, lecz ona nie powiedziała nic na temat tego mężczyzny. Po 20 latach od tamtego wydarzenia, kiedy mama tej kobiety była na łożu śmierci, poprosiła córkę o wyjęcie starego albumu ze zdjęciami. Pokazała jej fotografię i spytała się córki, czy kogoś rozpoznaje. Zdjęcie przedstawiało trzech mężczyzn. Córka umierającej potwierdziła, że w czasie NDE widziała jednego z tych panów. Wtedy jej mama wyznała, że to jej biologiczny tata, który zmarł w Auschwitz. Tego typu historii medycyna i nauka nie potrafi wytłumaczyć.
Czy boi się ksiądz śmierci?
- Boję się śmierci, zwłaszcza bliskich mi osób. Wciąż jestem młody, więc mam nadzieję, że śmierć przyjdzie za mniej więcej 50 lat. Na pewno nabrałem dużo większej odwagi do śmierci bliskich i swojej własnej. Rozmowy z ludźmi nad NDE, interesowanie się tym tematem pogłębiło moją wiarę w życie wieczne, wiarę w niebo i w to, co mamy na ten temat napisane w Piśmie Świętym. Ale czy mam sobie całkowitą ufność? Nie wiem, czy na obecną chwilę mogę tak powiedzieć.
Tomasz Kopański – „Deon.pl”
Chyba dla wszystkich nas zaskoczeniem było mianowanie abpa Adriana Galbasa na metropolitę warszawskiego. Jednak jeszcze większym zaskoczeniem jest ton komentarzy, jaki tej nominacji towarzyszy. Wydawać by się mogło, że wszyscy się ucieszą, Warszawa dostaje przecież dobrego biskupa – tymczasem dni mijają, a tu nie milkną głosy krytyczne. Czy słusznie?
Tak zwane „zaślubiny z diecezją”
Jeśli jest ślub, to musi być i miłość. A jeśli miłość się skończy, i przynajmniej z rozsądku nie da się już być razem, to w grę wchodzi separacja lub rozwód. Niestety, na tym właśnie polega nieszczęście stosowania zbyt uwznioślonego języka, do czego zwłaszcza teologia ma niezwykłe skłonności. Zresztą w Kościele nie jest to jedyny przykład takich poetyckich porównań. Mówi się na przykład, że relacja między biskupem a księżmi powinna być jak relacja ojca z synem, a w rzeczywistości często jest tak, że „ojciec-biskup” nawet nie zna swoich „dzieci”, a „syn-ksiądz” wstydzi się „ojca”. Albo z upodobaniem mówi się o „rodzinach zakonnych”, a tak naprawdę nic w tym stylu życia nie przypomina życia rodzinnego, chyba że porównamy się do rodzin wysoce patologicznych. Być może więc nadszedł czas, aby zrezygnować z pewnych określeń, które nie tylko, że są nieprecyzyjne, ale wręcz mylące. Przecież nikt, nawet my, księża, nie traktujemy tych określeń poważnie, a jak widzimy to w obecnej sytuacji, są one kolejnym z powodów do krytykowania Kościoła, na co on – akurat w tej sytuacji – wcale nie zasłużył. Ceremonia ingresu nowego biskupa do katedry jest celebracją bardzo uroczystą, a nawet dość „nadętą”, ale nie bierze się to znikąd, stanowi ona zwieńczenie długiego procesu selekcji i weryfikacji kandydatów, którzy byliby w stanie objąć taką odpowiedzialność. Najważniejszy jest ten proces.
Nominacja biskupa to przede wszystkim strategia
Proces wyboru biskupa to nie tylko wytypowanie możliwych kandydatów, ale także zebranie sporej ilości opinii na ich temat. Dlaczego tak dużo opinii? Bo to daje większą gwarancję, że gdyby były sprawy dobrze ukryte, ktoś w końcu napisze prawdę. A chodzi tu nie tylko o kwestie wiary, które akurat w tym przypadku powinny być czymś oczywistym, ale także o sprawy moralne, a w końcu – i to wcale nie jest najmniej ważne – o zdolności związane z zarządzaniem ludźmi i diecezją. Biskupem jest się do końca życia, stąd nie powinno tu być miejsca na pomyłkę. Do tego dobrze byłoby odrzucić tych, którzy wprawdzie mogliby zostać biskupami, ale wcale tego nie chcą, oraz tych, którzy bardzo chcą, ale nie powinni nimi zostać. Już w pierwotnym Kościele bardzo dbano o te kwestie, czego dowodem są zalecenia św. Pawła dla Tytusa: „Biskup bowiem winien być człowiekiem nienagannym, niezarozumiałym, nieskłonnym do gniewu, nieskorym do pijaństwa i awantur, nie chciwym brudnego zysku, lecz gościnnym, miłującym dobro, rozsądnym, sprawiedliwym, pobożnym, powściągliwym, przestrzegającym niezawodnej wykładni nauki” (Tt 1,7-9a). Ponieważ biskupa wybiera się dla konkretnej diecezji, dlatego to właśnie perspektywa jej potrzeb jest tym, co od samego początku weryfikuje ten proces. Analogicznie, kiedy do objęcia jakiejś diecezji typuje się biskupa, który już posiada odpowiednie doświadczenie, w grę wchodzą przede wszystkim jego osobiste zdolności w odniesieniu do konkretnych potrzeb tej konkretnej diecezji.
„Il Papa vuole” – Papież tego chce
Taki przydomek za czasów rzymskich miał ponoć kard. Dziwisz, umiejętnie usuwając się w cień. Tak samo jednak efekty poszukiwania nowego biskupa komunikuje nuncjusz: kiedy dzwoni albo rozmawia z kandydatem, mówi, że „Ojciec Święty tego sobie życzy...”. Ale tu jest mały problem. Bo choć my w Polsce dokładnie wiemy, co to diecezja katowicka, a co gliwicka, a także wiemy, że Sosnowiec to nie Śląsk, to już papież Franciszek nie ma o tym bladego pojęcia. Ktoś musi mu przygotować odpowiedni materiał do podpisu i ktoś musi odpowiednio doradzić. Może więc rozrywający szaty komentatorzy powinni mieć raczej pretensje do obu naszych kardynałów, z których jeden w Watykanie mieszka, a drugi jest konsultorem Dykasterii ds. Biskupów? No i w końcu pozostaje jeszcze sprawa zgody samego zainteresowanego, który uwierzy albo i nie, że „il Papa lo vuole”.
Każdy z nas nosi w sobie ślady rozmaitych zranień. Poczucie krzywdy męczy nas nieraz latami, wpływając na całe nasze życie.
W tym wszystkim dla mnie osobiście najbardziej niepokojące jest coś zupełnie innego. Mianowicie pytanie, czy rzeczywiście nie da się na czele diecezji postawić kogoś z lokalnych księży? W sumie to nie wierzę, że nawet w słynnej na całą Polskę diecezji sosnowieckiej nie znalazłoby się kilku sprawiedliwych. Takie „importowanie” biskupa z daleka rzeczywiście przypomina raczej szukanie odpowiedniego managera niż pasterza.
Czy Galbas jest “nijaki”?
Ale myliłby się ten, kto by myślał, że na tym skończą się lamenty. Bo kiedy już w komentarzach wyczerpie się temat niestosowności przerzucania biskupów między diecezjami, to wtedy można wytoczyć jeszcze jeden „argument”. Otóż podobno nie wiadomo, jakiej partii politycznej Galbas przyklaskuje, na kogo głosował i jakie ma poglądy. Nie wiadomo, czy osoby LGBT chciałby postawić po swojej prawej i lewej stronie, czy też wyśle je na wieczne potępienie. Nie wiadomo, czy jego marzeniem jest koncelebrowanie mszy z nowo wyświęconą na księdza kobietą? Niektórzy politycy w ogóle nie wiedzą, kim on jest!
Ogarnijmy się. To, co komentarze takie przedstawiają jako wadę, w rzeczywistości jest niemałą zaletą. Bo choć nowo mianowany metropolita w tym miejscu z pewnością nie będzie w stanie odizolować się od świata polityki, to jeśli konsekwentnie nie da się wciągnąć w jej wir, jeśli do końca nie będzie wiadomo, jakiej partii przyklaskuje (albo jeśli w ogóle takie przyklaskiwanie będzie miał w głębokim poważaniu), jeśli do końca pozostanie sługą Ewangelii, to w końcu to będzie najważniejsze. Za to będziemy go lubić, szanować, i kto wie, może nawet Warszawie zazdrościć. Powodzenia, biskupie!
Jakub Kołacz SJ – „deon.pl”
Świeci i błogosławieni w tygodniu
W BLASKU MIŁOSIERDZIA
47/993 – 10 listopada 2024 r. B.
INTERNETOWE WYDANIE TYGODNIKA
Niedziela, 10 listopada 2024 r.
XXXII NIEDZIELA ZWYKŁA (B)


Narodowe Święto Niepodległości
105 lat temu urzeczywistniły się marzenia narodu polskiego o długo wyczekiwanej wolności po tym, gdy wskutek rozbiorów pod koniec XVIII w. Rzeczpospolita zniknęła z mapy Europy. Odzyskanie przez Polskę niepodległości w 1918 r. po 123 latach zaborów było wynikiem nie tylko sprzyjających okoliczności dziejowych, ale także ofiary krwi, poświęcenia i pracy wielu pokoleń Polaków. O Niepodległą walczyli w wojnach napoleońskich, zrywach narodowowyzwoleńczych i I wojnie światowej, jak również podejmowali codzienny trud zachowania polskiej tożsamości na terenach pod panowaniem zaborców i na emigracji.
10 listopada 1918 r. z więzienia w Magdeburgu do Warszawy powrócił Józef Piłsudski. 11 listopada po kapitulacji Niemiec zakończyła się Wielka Wojna. Tego dnia Rada Regencyjna przekazała Piłsudskiemu władzę wojskową, zaś 14 listopada także cywilną. 16 listopada Wódz Naczelny w nocie telegraficznej zawiadomił państwa zachodnie o powstaniu niepodległej Polski, a 18 listopada powołał pierwszy rząd z premierem Jędrzejem Moraczewskim na czele. Jednak był to początek drogi, bowiem walki o granice i kształt polskiego terytorium trwały do 1921 r.
W II RP rocznicę odrodzenia Polski świętowano na mocy zwyczaju, do 1936 r. na ogół w formie uroczystości o charakterze wojskowym. Święto Niepodległości zostało oficjalnie ustanowione w ostatnich latach okresu międzywojennego. „Dzień 11 listopada, jako rocznica odzyskania przez Naród Polski niepodległego bytu państwowego i jako dzień po wsze czasy związany z wielkim imieniem Józefa Piłsudskiego, zwycięskiego Wodza Narodu w walkach o wolność Ojczyzny – jest uroczystym Świętem Niepodległości” – czytamy w ustawie z 23 kwietnia 1937 r. Usankcjonowała ona kilkunastoletnią praktykę organizowania obchodów właśnie 11 listopada.
Uroczystości z okazji ustanowionego formalnie na 11 listopada Święta Niepodległości miały miejsce przed II wojną światową jedynie dwa razy – w 1937 i 1938 r. Pod okupacją niemiecką i sowiecką zostało ono zakazane i było celebrowane w konspiracji. Pamięć o rocznicy odzyskania niepodległości ze świadomości społecznej próbowały usunąć także władze komunistyczne, które w 1945 r. zniosły Święto Niepodległości. Przywrócono je pod koniec PRL w okresie transformacji ustrojowej w 1989 r.
Narodowe Święto Niepodległości jest okazją do manifestowania patriotycznych postaw oraz przywiązania do Ojczyzny, polskiej historii i tradycji. Miliony Polaków w tym dniu przystrajają swoje domy biało-czerwonymi flagami. 11 listopada należy do najważniejszych dat w polskim kalendarzu. Centralne obchody państwowe odbywają się w stolicy przed Grobem Nieznanego Żołnierza na placu Piłsudskiego.
„Niepodległa do Hymnu”:
zaśpiewajmy razem Mazurka Dąbrowskiego 11 listopada
W ramach obchodów Święta Niepodległości, które przypada 11 listopada, już po raz siódmy odbędzie się akcja „Niepodległa do Hymnu”. Akcja zainicjowana przez Biuro Programu „Niepodległa” ma na celu zjednoczenie Polaków na całym świecie we wspólnym śpiewaniu hymnu państwowego, Mazurka Dąbrowskiego.
Akcja „Niepodległa do Hymnu” zachęca wszystkich, bez względu na miejsce pobytu, do włączenia się w wspólne śpiewanie Mazurka Dąbrowskiego o godzinie 12:00 w samo południe 11 listopada. Od momentu jej powstania, co roku około 1000 podmiotów z sześciu kontynentów dołącza do tej inicjatywy, tworząc jedną wielką, biało-czerwoną rodzinę.
Jak dołączyć do akcji?
Aby wziąć udział w akcji, wystarczy zaplanować wspólne śpiewanie Mazurka Dąbrowskiego, dodać wydarzenie na mapę za pomocą formularza online dostępnego na stronie niepodlegla.gov.pl, i 11 listopada o 12:00 zaśpiewać razem wszystkie cztery zwrotki hymnu. Wydarzenia mogą odbywać się podczas oficjalnych uroczystości państwowych, jak i w ramach lokalnych wydarzeń w kraju i za granicą.
W poprzednich latach wielu Polaków dołączało do akcji nieraz w dość nietypowych okolicznościach. Od morsów śpiewających podczas kąpieli w jeziorze Dywity, po wędrowców na szczycie Śnieżki, sportowców i kibiców na meczach siatkówki, a także gości festynów i imprez na rynkach polskich miast i miasteczek.
Akcja „Niepodległa do Hymnu” to wyjątkowa okazja, by razem świętować jeden z najważniejszych dni w historii Polski i pokazać, że niezależnie od miejsca zamieszkania, jesteśmy jedną biało-czerwoną rodziną. Nie wahajcie się dołączyć do tej pięknej tradycji i zaśpiewać razem Mazurka Dąbrowskiego 11 listopada 2024 roku.
„Aleteia.pl”
Życie powierzone
Uboga wdowa wrzuciła do świątynnej skarbony dwa pieniążki i w ten sposób ofiarowała Bogu „wszystko, co miała na swe utrzymanie”. Słowo „utrzymanie” to w oryginale bios, co dosłownie oznacza także po prostu życie. Ona w geście zaufania i ofiary powierzyła Bogu całe swoje życie. Więcej już nie miała – od tej chwili była zdana wyłącznie na Jego opiekę.
Podobnie wdowa z Sarepty, o której słyszymy w pierwszym czytaniu, na prośbę proroka oddała resztkę swoich zapasów, czyli garść mąki i odrobinę oliwy. Wiemy z wcześniejszego fragmentu księgi, że zrobiła to ze względu na Boga (por. 1 Krl 17,9). Oddała wszystko, co miała na utrzymanie w czasie głodu, ufając słowu proroctwa, że będzie ocalona.
Czy Chrystus nie jest podobny do obu tych kobiet? Wszystko, co ma, całe swoje życie, powierza ufnie Ojcu „przez ofiarę z samego siebie” (Hbr 9,26). Jego ufność nie zostaje zawiedziona podobnie jak ufność wdowy z Sarepty i – jak można się domyślać – wdowy opisanej w Ewangelii.
Przeciwnie – prowadzi do zmartwychwstania i do zbawienia wielu.
My też jesteśmy zaproszeni do ufnego powierzania życia Bogu. Wiele miejsc w Piśmie Świętym o tym mówi. O tym, by starać się najpierw o królestwo Boże i Jego sprawiedliwość (por. Mt 6,33). O tym, by wszystkie troski ufnie „przerzucić na Boga”, bo Jemu zależy na nas (1 P 5,7). O tym, byśmy swoje ciała dawali jako „żywą i świętą ofiarę” (Rz 12,1). Biblii wtóruje liturgia Kościoła, w której często znajdujemy zachęty do ufności Bogu lub tę powracającą wielokrotnie w ciągu roku mszalną modlitwę nad darami, w której celebrans prosi: „Miłosierny Boże, uświęć te dary, złożone jako znak ofiary duchowej, i spraw, abyśmy sami stali się wieczystym darem dla Ciebie”. Chleb i wino, podobnie jak dwa pieniążki wdowy z Ewangelii, mają się stać znakiem naszej wewnętrznej postawy i powierzenia życia Bogu.
A za tym ukierunkowaniem na Boga i zawierzeniem Mu idzie obietnica błogosławieństwa, obietnica, że „wszystko inne będzie nam dodane” (por. Mt 6,33). A życie Chrystusa ją potwierdza.
Michał Golubiewski OP –„wdrodze.pl”
Dzielenie się sobą
Søren Kierkegaard (1813–1855), duński teolog i filozof, zilustrował postawę biblijnych dwulicowców taką opowieścią:
Pewien Europejczyk wyjechał na Daleki Wschód i zakochał się po uszy w pięknej Chince. Wróciwszy do domu, czekał z utęsknieniem na jakiś list od ukochanej. Po pewnym czasie przyszedł wyczekiwany list – pisany chińszczyzną. Nic z tego nie rozumiał, ale wiedział, że jest to znak odwzajemnionej miłości. Poświadczył mu to zresztą tłumacz przysięgły. Pośrednictwo trzeciej osoby nie było jednak najwygodniejszym rozwiązaniem, więc zaczął sam studiować język chiński. Miłość pchała go do szybkiego postępu w nauce. I już po paru latach mógł swobodnie odczytywać chińskie znaki. Ale Europejczyk tak się rozmiłował w tym egzotycznym języku, że wkrótce został profesorem i docentem na katedrze literatury chińskiej. Niestety, w tym czasie zdążył zapomnieć o zasadniczej przyczynie nauki owego obcego języka. Zakochał się w literze, a zapomniał o sercu; oddał się nauczaniu, a przestał być tym, który kocha.
Jakże trafnie ta opowieść ukazuje dzisiejsze przesłanie z Ewangelii. To właśnie uboga wdowa zrozumiała sens bycia hojną. Jak zanotował św. Marek: „wszyscy wrzucali z tego, co im zbywało; ona zaś ze swego niedostatku wrzuciła wszystko, co miała, całe swe utrzymanie” (Mk 12).
Andre Save, autor wielu homilii, pisał kiedyś, komentując dzisiejszy fragment Ewangelii:
Zadziwiająca arytmetyka. Z jednej strony wielkie sumy, a z drugiej dwa pieniążki. A jednak Jezus stwierdza: te grosiki mają większą wartość niż wielkie pieniądze innych. Wtedy właśnie pada rozróżnienie, którego nie znosimy, ponieważ nas oskarża i drażni: to, czego zbywa, i to, co niezbędne. Chcielibyśmy sądzić, że jesteśmy hojni, kiedy dajemy – zwłaszcza jeśli dajemy wiele – ale wiemy doskonale, że dopóki nasza hojność nie ingeruje w to, co niezbędne do życia, dalecy jesteśmy od ewangelicznego szaleństwa. Dotknięci łaską, próbujemy czasami uczynić cztery kroki w rozróżnieniu pomiędzy tym, co jest nam naprawdę konieczne do życia, a tym, co możemy ewentualnie poświęcić. Mamy nareszcie ochotę być nieco szaleni, moglibyśmy właściwie oddać ten komplet, ten mebel, tę sumę pieniędzy – nie umrzemy z tego powodu. Ale powstrzymuje nas myśl: „A jeśli jutro mi tego zabraknie?”. I piękny płomień hojności gaśnie. Ten ogień może płonąć jedynie dzięki wierze. Wdowa, którą podziwia Jezus, jest tak uboga, że można się obawiać najgorszego, ale jest ona bogata wiarą – i to właśnie wiara budzi w niej radość, kiedy widzi, jak znikają jej ostatnie grosiki (A. Save, Homilie, Kraków 1999).
Te piękne i dosadne słowa ukazują sens ludzkiego dzielenia się sobą. Niestety, współczesny człowiek coraz więcej oblicza i bawi się w życiową arytmetykę. Coraz mniej jest miejsca na spontaniczne obdarowanie drugiego. W kontekście współczesnych czasów warto w owych dwóch pieniążkach odczytać jeszcze jedną symbolikę. Pomoże nam w tym filipińska legenda, która opowiada, jak to pewien król miał dwóch synów i – przeczuwając swój bliski koniec – chciał ustanowić jednego z nich następcą tronu. W tym celu przywołał ich pewnego ranka do siebie i wręczył każdemu po pięć srebrników. Powiedział przy tym: „Waszym zadaniem jest zapełnić za te pieniądze szopę w zamku. Do wieczora macie czas! Czym ją zapełnicie, to jest wasza sprawa!”. Starszy syn zabrał się do dzieła od razu: przechodząc koło pola, gdzie robotnicy zbierali akurat trzcinę cukrową i zwozili ją do prasy, wpadł na pomysł, że można przecież ojcowską szopę „nafaszerować” ową bezużyteczną wyciśniętą trzciną cukrową. Pogadał z kierownikiem robót i późnym popołudniem szopa była już pełna „cukrowej słomy”. Wkrótce zjawił się też młodszy syn. Poprosił tylko, aby opróżniono szopę. Tak się też stało. Wtedy postawił na środku szopy świecę i zapalił ją. Jej blask wypełnił całe pomieszczenie, aż do ostatniego kąta. Stary monarcha zwrócił się wtedy do tego młodszego: „Ty będziesz moim następcą. Twój brat wydał pięć srebrników, aby zapełnić szopę bezużytecznym materiałem. Ty nie wydałeś nawet srebrnika, a szopa jest pełna światła. Napełniłeś ją tym, czego ludzie potrzebują!”.
Owym światłem jest Chrystus, którym można obdarzać innych poprzez gesty i słowa pełne miłości. Trzeba pamiętać, że zwrot ku drugiemu człowiekowi, ku bliźniemu stanowi jeden z głównych owoców szczerego nawrócenia. Człowiek wychodzi ze swojego egoistycznego bycia dla siebie i zwraca się ku innym, czuje potrzebę bycia dla współbraci.
Świętej pamięci bp Jan Chrapek, pisząc kiedyś list do wolontariatu, apelował:
Dzielmy się miłością, aby otaczający nas świat ludzi wszelako potrzebujących stał się piękniejszy i bardziej braterski, a dobro wspólne mogło być nie tylko bronione, ale także wzbogacane naszą odpowiedzialną troską inspirowaną wrażliwością serca kształtowanego Ewangelią. Tylko bowiem w ten sposób uratujemy nadzieję i tym, z którymi wspólnie zamieszkujemy przestrzenie współczesnego świata, damy motywy nadziei, bez których trudno żyć i myśleć o przyszłości. W ten sposób nakreślamy także ramy „nowej wyobraźni miłosierdzia”, której tak bardzo nam dziś potrzeba. Szczególnie tej „nowej wyobraźni miłosierdzia” potrzebuje współczesny świat, także ten polski. Dzielenie się najpiękniej rozumianą miłością staje się dzisiaj imperatywem moralnym i najgłębszą potrzebą. Bez tego wysiłku nie zrealizujemy marzeń o lepszej przyszłości i nie potrafimy żyć w demokracji, czyniąc ją prawdziwie przyjazną człowiekowi.
Obyśmy umieli dzielić się sobą z drugim człowiekiem, bo tylko wtedy pokonamy własną słabość i staniemy się naśladowcami Boga.
ks. Janusz Mastalski – „Ekspres Homiletyczny”
Znak chleba. I dzielenia się nim
Dlaczego chleb? Dlaczego Jezus podczas Eucharystii staje się chlebem? Trudno na takie pytanie odpowiedzieć inaczej, niż stwierdzeniem „bo tak sam chciał”. Warto jednak w tym kontekście przyjrzeć się symbolice chleba. Bo to, że Bóg, Jezus, dla nas staje się Chlebem, to ważny dla nas znak.
Chleb to nie pokarm nomadów czy zbieraczy. To pokarm ludzi osiadłych. Rolników i mieszkających w miastach, którzy u rolników mogli się w mąkę zaopatrzyć. W przemieszczających się z miejsca na miejsce społecznościach pasterskich, a zwłaszcza już utrzymujących się ze zbieractwa czy łowiectwa, o chleb znacznie trudniej. Bez znaczenia? Niekoniecznie. Chleb jawi się przez to jako znak pewnej stabilizacji, pewnego spokoju. To drugie wzmacnia drugie, dość oczywiste spostrzeżenie, że uprawa roli wymaga pokoju. Gdy maszerują wojska, gdy toczone są bitwy, uprawy są niszczone. I chleba szybko może zacząć brakować.
Intuicje te odnaleźć można także w tym, jak „chleb” funkcjonuje na kartach Biblii. To najbardziej podstawowy pokarm. Nie jest to jednak pokarm biedaków. Tym nieraz chleba może brakować. Nie jest to też jednak pokarm bogaczy. Ci mają inne przysmaki. „Jeść chleb” znaczy na kartach Biblii często tyle, co nie biedować, mieć to co najważniejsze, choć bez nie wiadomo jakich zbytków. Bywa wiec też, zwłaszcza w powiązaniu z faktem uprawy roli, jakimś znakiem czasów pokoju, braku poważniejszych bytowych trosk.
Przypomnieć warto w tym kontekście mannę, którą żywili się Izraelici podczas wyjścia z Egiptu. „Chleb z nieba, na kształt deszczu” (Wj 16), bo ziarna, które służyły do wyrobu mąki, a potem chleba (dobrze: podpłomyków, placków) nie zbierano z upraw, ale znajdowano na pustyni po wyparowaniu porannej rosy. Nie był to pokarm wykwintny. Izrael narzekał później, że „nie ma chleba ani wody, a uprzykrzył się nam już ten pokarm mizerny” (Lb 21) choć prosty, jednak był, pozwalał przeżyć.
Podobnie warto przypomnieć historię z Eliaszem i wdową z Sarepty Sydońskiej; wdowa decydując się najpierw nakarmić Eliasza, a potem czekać na obiecany cud, nie zawiodła się. Mąki w dzbanie nie zabrakło, podobnie jak w baryłce oliwy. Nie można powiedzieć, by dzięki temu Eliasz, wdowa i jej syn mogli nie wiadomo jak ucztować, ale do przeżycia wystarczyło. No i nie sposób nie wspomnieć o dwukrotnie rozmnażającym chleb Jezusie. Nie wchodząc w teologię tych wydarzeń można zauważyć, że głodni nie zostali przez Jezusa nakarmieni nie wiadomo czym, ale to im wystarczyło.
AJM – „wiara.pl”
Szczególne zadanie naszej posługi
Choć cały Kościół Boży został uporządkowany według stopni, tak aby różnorodność członków przyczyniała się do zachowania całości Mistycznego Ciała, to jednak – jak powiada Apostoł - "wszyscy stanowimy jedno w Chrystusie". Nikt też nie jest oddzielony od drugiego spełnianym urzędem tak dalece, aby najmniejsza nawet część ciała pozbawiona była łączności z Głową. Tak więc, umiłowani, w jedności wiary i chrztu szczycimy się jedną wspólnotą oraz wspólną godnością według natchnionych słów świętego Piotra Apostoła: "Wy zaś jako żywe kamienie jesteście budowani jako duchowa świątynia, święte kapłaństwo dla składania duchowych ofiar przyjemnych Bogu przez Jezusa Chrystusa", i dalej: "Wy jesteście plemieniem wybranym, królewskim kapłaństwem, narodem świętym, ludem na własność Bogu przeznaczonym".
Wszystkim, odrodzonym w Chrystusie, znak krzyża nadaje godność królewską, namaszczenie zaś Duchem Świętym wyświęca na kapłanów. Wszyscy zatem chrześcijanie pełni Ducha i mądrości powinni mieć świadomość, że przysługuje im, z wyjątkiem szczególnego zadania naszej posługi, godność królewska oraz udział w urzędzie kapłańskim. Cóż bowiem jest bardziej królewskiego niż to, że dusza Bogu oddana potrafi kierować swoim ciałem? I cóż jest bardziej kapłańskiego, jak poświęcić Panu czyste sumienie i złożyć na ołtarzu serca nieskalaną ofiarę pobożności? A chociaż dzięki łasce Bożej wszystko to jest własnością wszystkich, to jednak jest rzeczą świętą i chwalebną, abyście się radowali rocznicą mego wyniesienia jakby swoją własną chwałą. W ten sposób niechaj w całym Kościele doznaje czci jeden sakrament kapłaństwa, który wraz z wylaniem świętego oleju obficiej wprawdzie spłynął na wyższe stopnie, ale też nieskąpo zstąpił na niższe.
Przeto, umiłowani, jeśli uczestnictwo w tym wielkim darze stanowi dla nas podstawę do wspólnej radości, to jednak nasza radość będzie bardziej prawdziwa i wzniosła, jeśli nie będziecie zwracać uwagi na naszą skromną osobę, ale raczej całą bystrością umysłu rozważać będziecie chwałę świętego Piotra. Niechaj ten dzień będzie poświęcony nade wszystko temu, na którego Źródło wszelkich łask wylało swe obfite dary. Wiele otrzymał on sam, a nikt nie dostąpił czegokolwiek bez jego pośrednictwa, pomimo iż Słowo Wcielone zamieszkało już pośród nas i Chrystus ofiarował już siebie dla zbawienia rodzaju ludzkiego.
Kazanie św. Leona Wielkiego, papieża - (Kazanie 4, 1-2)
Jak osiągnąć spokój ducha
i dążyć do doskonałości
1.Moglibyśmy cieszyć się pełnym pokojem, gdybyśmy nie zajmowali się ciągle tym, co do nas nie należy, co kto powiedział lub zrobił. Jak może trwać w pokoju ktoś, kto nieustannie miesza się do cudzych spraw? Kto na zewnątrz szuka rozrywki? Kto niewiele i rzadko skupia się w sobie? Błogosławieni prości, albowiem oni osiągną pokój Prz 28,20.
2. Dlaczego niektórzy święci byli tak doskonali i tak skupieni? Bo starali się tak siebie umartwić, by zdławić w sobie wszystkie ziemskie pragnienia i dzięki temu mogli całym żarem serca przylgnąć do Boga i uzyskać prawdziwą wolność ducha.
My zaś ciągle jeszcze zajmujemy się własnymi uczuciami i nazbyt troszczymy się o to, co przemija. Rzadko udaje nam się pokonać choć jedną naszą wadę i nie ma w nas żarliwości codziennego doskonalenia się, jesteśmy chłodni albo letni.
3. Gdybyśmy całkowicie umarli dla siebie samych, a mniej byli wewnętrznie uwikłani, moglibyśmy pojmować nawet rzeczy Boże i w zachwycie doświadczać już tchnienia niebios. Jedyną i największą naszą przeszkodą jest to, że nie jesteśmy wolni od uczuć i pożądań i nie próbujemy nawet wstąpić na drogę doskonałości świętych. Wystarczy najmniejsza przeszkoda, a od razu załamujemy się i szukamy wytchnienia u ludzi Mt 16,23; Mk 8,33.
4. Jeśli tylko jak dzielni rycerze spróbujemy trwać w boju, to na pewno ujrzymy, jak z góry Pan śpieszy nam z pomocą. On jeden bowiem potrafi wesprzeć walczących i tych, którzy ufają Jego łasce, bo On sam wyzywa nas do boju, aby dać nam szansę zwycięstwa 2 Krn 20,17. Jeśli religia polegać będzie dla nas tylko na zewnętrznym przestrzeganiu przepisów, wkrótce wyczerpie się pobożność. Lecz my przyłóżmy siekierę do pnia, aby oczyścić się ze zbędnych pragnień i zdobyć spokój ducha Mt 3,10.
5. Przypuśćmy, że co roku wykorzenimy z duszy jedną wadę. Niedługo osiągniemy doskonałość. Lecz z nami dzieje się czasem odwrotnie. Lepsi i czystsi bywamy na początku naszego nawrócenia niż po latach powołania.
Nasza żarliwość i nasz rozwój powinny codziennie wzrastać, a dzisiaj zdaje się niekiedy, że to już wiele, jeśli kto potrafi zachować choć cząstkę swojej pierwszej gorliwości. Jeśli na początku zdołamy się trochę przełamać, to z czasem wszystko będzie nam przychodzić lekko i radośnie.
6. Trudno jest pozbyć się złych nawyków, a jeszcze trudniej postępować wbrew własnej woli. Ale jeżeli nie zwyciężysz w rzeczach drobnych i łatwych, jakże poradzisz sobie z trudniejszymi? Już na początku staraj się opanować swoje skłonności i pozbyć się złych nawyków, bo inaczej powoli zabrniesz w prawdziwe trudności.
Jeżeli to zrozumiesz, o, jaki spokój cię ogarnie, jaką radość sprawisz innym, ile przybędzie ci żarliwości w nieustannym duchowym doskonaleniu się.
KSIĘGA I, Zachęty pomocne do życia duchowego – Rozdział XI.
Tomasz a Kempis, ‘O naśladowaniu Chrystusa’
Biblia pyta:
Kiedy się zgromadzi cały Kościół i wszyscy poczną korzystać z daru języków, a wejdą podczas tego ludzie prości oraz poganie, czyż nie powiedzą, że szalejecie?
1 Kor 14,23
Pokutę mamy odprawiać z radością, a to dlatego, że tak łatwym sposobem możemy zgładzić grzechy, przez które zasłużyliśmy na wieczne potępienie.
Św. Jan Maria Vianney, O zadośćuczynieniu, pokucie i umartwieniu
Nigdy nie mów, że jesteś na diecie. – H. Jackson Brown, Jr. ‘Mały poradnik życia’
Trzy etapy życia
Autor Listu do Hebrajczyków przypomina o dwu interwencjach Syna Bożego w losy ludzkości. Pierwsza polegała na tym, że przybył z domu Ojca, aby przez swoją ofiarę zgładzić grzechy wielu, druga będzie polegać na zbawieniu tych, którzy Go oczekują.
Takie czytelne ukazanie sytuacji pomaga nam w odkryciu trzech etapów naszego życia. Etap grzechu, z którego wyprowadza nas chrzest i akt naszej wiary. To jest zawsze moment, w którym Bóg wypełnia nas swoją łaską i włącza w życie Trójcy Świętej. Niezależnie od tego, w jakim momencie życia przyjmujemy chrzest, jego owoce są zawsze takie same. Jedynie ilość grzechów przebaczanych niemowlakowi jest mniejsza niż w przypadku człowieka doświadczonego życiem, który należał do świata i żył jego prawami.
Po chrzcie rozpoczyna się etap zmagania się na tej ziemi z tym, by dochować wierności Bogu i ocalić w sobie życie nadprzyrodzone. To etap walki z licznymi pokusami. One bowiem chcą nas odzyskać dla świata grzechu. Istotną sprawą jest świadomość zagrożenia życia Bożego w naszych sercach. Im wyraźniej to widzimy, tym łatwiej odnosimy zwycięstwo nad pokusami.
Etap trzeci to spotkanie z Chrystusem na progu zbawienia i wejście w świat czystej miłości i świętości. W tym świecie pokusa już nie atakuje. Oczywistość wartości Bożego Ducha tak przenika ciało i ducha, że szczęście wypełnia każdą komórkę zmartwychwstałego ciała i każdą władzę ducha.
W modlitwie Ojcze nasz jest zawarte przypomnienie tych trzech etapów naszego ewangelicznego życia. Warto na to w tym tygodniu zwrócić uwagę.
Ks. Edward Staniek – „Ekspres Homiletyczny”
Jaka jest moja wiara?
Nieważne, która drużyna była lepsza, ale która strzeliła więcej bramek. Można być w posiadaniu piłki prawie cały mecz i przegrać, bo przeciwnikowi wyjdzie jeden kontratak – o tej piłkarskiej prawdzie wiedzą bardzo dobrze zawodnicy, trenerzy i teoretycy futbolu. W piłce nożnej chodzi bowiem o liczbę zdobytych bramek. Podobny rachunek obowiązuje w ekonomii: lepszym partnerem jest ten, na którego rachunku widnieje większa suma, od tego, który ma tylko dobre pomysły. W każdej z tych sytuacji kryterium sukcesu stanowi odpowiedź na pytanie rozpoczynające się od słowa „ile”. Takie są zasady doczesności.
A Ewangelia? Czy życie wiarą można opisać za pomocą podobnego mechanizmu? Jeżeli tak miałoby być, to na próżno byłoby szukać pochwały ubogiej wdowy z dzisiejszej liturgii słowa. Jeżeli chodziłoby tylko o ilość, to z pewnością znalazłaby się ona po stronie przeciwników Boga, a bogaci uczeni w Piśmie staliby się filarami Kościoła. Tymczasem Chrystus mówi: „Ta uboga wdowa wrzuciła najwięcej ze wszystkich, którzy kładli do skarbony”. Jak to najwięcej? Przecież tylko dwa pieniążki! „Wrzuciła wszystko, co miała, całe swe utrzymanie” – odpowiada Jezus. Czego uczy nas to biblijne opowiadanie?
Po pierwsze tego, że wiary nie buduje się na ilości zasług, lecz na wielkości serca. Nie chodzi o odpowiedź na pytanie: „Ile ktoś zrobił?”, ale: „Dlaczego to wszystko robił?”. Wiemy, że można sponsorować największe remonty i imprezy, pokazywać się na wszystkich wielkich uroczystościach w pierwszych rzędach, chodzić z kwiatami na imieniny każdego księdza, a robić to tylko dlatego, by inni widzieli, by pochwalili, docenili, a czasem by ubić na tym jakiś prywatny interes. To postawa podobna do negatywnych bohaterów dzisiejszego fragmentu Ewangelii, którzy pod pozorem pobożności i troski o świątynię chodzili w powłóczystych szatach, lubili pozdrowienia na rynku, pierwsze krzesła w synagogach i zaszczytne miejsca na ucztach, objadali domy wdów i odprawiali długie modlitwy, a naprawdę chodziło im o wygodne życie i władzę. A wdowa? Gdyby nie Chrystus, to zapewne apostołowie nie zwróciliby na nią w ogóle uwagi, bo nie rzucała się w oczy. Wrzuciła datek do skarbony nie dlatego, by wypisano jej imię w księdze darczyńców czy ogłoszono w lokalnej prasie, ale z potrzeby serca oddała to, co miała, dla Boga. Dar z potrzeby serca – motywacja człowieka wierzącego.
Po drugie uczą tego, że wiara ma sens wtedy, gdy obejmuje wszystko, co mamy i czym jesteśmy. Wdowa w tym datku oddała Bogu wszystko, co miała. Ojciec Timothy Radcliffe, generał zakonu dominikanów, gdy w młodzieńczych latach myślał nad swoją religijną dojrzałością, zadał sobie pytanie: „Czy moja wiara jest prawdziwa?”. W odpowiedzi zawarł taką myśl: „Jeśli tak, to powinna być ona najistotniejszą sprawą w moim życiu. Jeśli nie, może w takim razie powinienem odejść od wiary”.
Czy moja wiara jest prawdziwa, czy tylko mówię, że jestem wierzący? Jeżeli jest prawdziwa, to będzie najważniejsza. Wobec różnych wyborów będę się opowiadał za Ewangelią: planując niedzielny wypoczynek, uwzględnię udział we Mszy św.; bawiąc się na imprezie, nie podepczę godności swojej i innych; planując swoje dorosłe życie z drugą osobą, będę je budował na sakramencie małżeństwa. Prawdziwa wiara wymaga ofiary z własnego czasu, z pewnych przyjemności, wymaga zaryzykowania tego, co wielu współczesnych nauczycieli nazywa szczęściem, ale – jak uczył w Krakowie papież Benedykt XVI – wiara to skała, a tylko życie budowane z wiarą daje gwarancję stabilności w obliczu burz i wichrów tego świata. Budowanie bez wiary jest jak życie uczonych w Piśmie – przyjemne, ale skazane na tragiczny epilog.
Czy moja wiara jest prawdziwa? Do kogo jestem bardziej podobny: do wdowy oddającej wszystko Bogu czy do uczonych w Piśmie? Czy moja wiara jest prawdziwa?
Ks. Damian Wąsek- „ekspres Homiletyczny”
Obrońca jedności Kościoła - św. Leon Wielki
"Choć cały Kościół Boży został uporządkowany według stopni, tak aby różnorodność członków przyczyniała się do zachowania całości Mistycznego Ciała, to jednak – jak powiada Apostoł – wszyscy stanowimy jedno w Chrystusie".
Kierował Kościołem w czasach licznych sporów teologicznych i sporego zamieszania wśród hierarchii kościelnej. Jednak przez dwadzieścia jeden lat swego pontyfikatu nie miał wątpliwości, że jedność Kościoła musi być zachowana. Dlatego papież Leon Wielki nie ustawał w działaniach na rzecz jej ocalenia.
Urodził się około roku 400 w Turcji, choć istnieją źródła, które podają jako miejsce jego urodzenia Toskanię. Papież Celestyn I mianował go archidiakonem. Spełniał funkcję legata papieskiego. Gdy wybrano go na Stolicę Piotrową, przebywał w Galii.
Jako papież zwalczał wytrwale liczne wówczas błędy w wierze. Dużo uwagi poświęcał umacnianiu wewnątrzkościelnej dyscypliny. Przeciwstawiał się odśrodkowym tendencjom, które pojawiły się w lokalnych Kościołach w Afryce Północnej i w Galii. Co prawda nie uczestniczył osobiście w Soborze w Chalcedonie (451 r.), ale wysłał tam swoich legatów.
Miał również ogromne zasługi na polu zachowania pokoju - bronił Rzymu przed najazdami barbarzyńców. Nie zawahał się wyjechać naprzeciw zagrażającym Rzymowi wojskom króla Hunów, Attyli i króla Wandalów, Genzeryka i prosić ich o zachowanie miasta od zniszczenia.
Był znakomitym teologiem, który potrafił nauczać w piękny sposób. Do naszych czasów zachowało się około 200 listów i około 100 mów wygłoszonych przez Leona Wielkiego.
Zmarł 10 listopada 461 roku.
Jedną z jego najbardziej znanych mów jest kazanie o Narodzeniu Pana Jezusa, w którym apelował: "Poznaj swoją godność, chrześcijaninie! Stałeś się uczestnikiem Boskiej natury, porzuć więc wyrodne obyczaje dawnego upodlenia i już do nich nie powracaj. Pomnij, jakiej to Głowy i jakiego Ciała jesteś członkiem. Pamiętaj, że zostałeś wydarty mocom ciemności i przeniesiony do światła i królestwa Bożego. Przez chrzest stałeś się przybytkiem Ducha Świętego, nie wypędzaj Go więc z twego serca przez niegodne życie, nie oddawaj się ponownie w niewolę szatana, bo twoją ceną jest Kraw Chrystusa".
Pierwszy Wielki - Marcin Jakimowicz
Na własnej skórze doświadczał konsekwencji przysłowia: „Obyś żył w ciekawych czasach”. Trudno znaleźć bardziej burzliwy pontyfikat.
Jego imię budziło grozę na rzymskich ulicach. Attyla – wódz wojowniczych Hunów zbliżał się do Wiecznego Miasta. Po domach opowiadano o potężnym wodzu zwanym „Biczem Bożym”, o jego niezliczonych bogactwach, trzystu żonach, o tym, że zamordował własnego brata, z którym dzielił władzę. Hunowie, których imperium sięgało od Danii po Bałkany i od Renu aż po Morze Kaspijskie, byli coraz bliżej. Historyk rzymski Ammianus Marcellinus straszył: „Mają grube kończyny, umięśnione plecy, a ich wygląd jest tak odpychający, że przypomina raczej dwunożne zwierzęta”.Gdy wojownicy zbliżyli się do Rzymu, na ich spotkanie wyjechał papież Leon I. Wszedł do namiotu Attyli i zaczął rozmowę. Rzym, który miał być zrównany z ziemią, ocalał. Gdy w 455 r. miastu zagrażali Wandalowie, Leon I ponownie wyjechał konno na spotkanie ich wodza, Genzeryka. Długo rozmawiali. I choć Wandalowie nie dotrzymali słowa i złupili Rzym, miasto uniknęło rzezi.
Papież Leon na własnej skórze doświadczał konsekwencji przysłowia: „Obyś żył w ciekawych czasach”. Trudno znaleźć bardziej burzliwy pontyfikat. I nie chodziło jedynie o zewnętrznych wrogów, z którymi trzeba było negocjować. Pochodzący najprawdopodobniej z Toskanii, starannie wykształcony w rzymskiej retoryce teolog, na każdym kroku bronił czystości wiary. Był to czas wielu gorących sporów, herezji i zamieszania. Leon wykazywał błędy: manichejczyków (równoważenie działania potęgi dobra i zła, ciało i materia są złe z natury), pelagian (człowiek może osiągnąć zbawienie i doskonałość moralną o własnych siłach), nestorian (Maryja była tylko matką Jezusa-człowieka, nie można nazywać Jej Matką Boga).
Poprzez swych legatów brał udział w osądzeniu Eutychiusza. Poglądy tego mnicha, głoszącego, że w Chrystusie jest tylko jedna natura (Bosko-ludzka), doprowadziły do zwołania Soboru Chalcedońskiego w 451 roku. – Czyż może być coś bardziej szkodliwego, niż wymyślać rzeczy bezbożne i nie ustępować przed mądrzejszymi i bardziej uczonymi? – pisał Leon, a odpowiadając na zarzuty Eutychiusza, wyjaśniał: – Syn w niczym nie różni się od Ojca, ponieważ jest Bogiem z Boga, Wszechmogącym z Wszechmogącego, Współwiecznym, zrodzonym z Wiecznego.
Do dziś cytuje się słowa Leona I, pięknie wyjaśniającego, dlaczego Bóg stał się człowiekiem: „Poddał się On słabości nie dlatego, że miał udział w naszych przewinieniach. Przyjął postać sługi bez zmazy grzechu, wywyższając to, co ludzkie, nie umniejszając zaś tego, co Boże, ponieważ to uniżenie, przez które niewidzialny objawił się jako widzialny, a Stwórca oraz Pan wszystkich rzeczy zechciał stać się jednym ze śmiertelnych, było pochyleniem się ku nam miłosierdzia, a nie wyrzeczeniem się mocy”.
Leon zmarł 10 listopada 461 r. w opinii świętości. Był prawdziwym pasterzem – z dumą opowiadali o nim chrześcijanie. Kościół nazwał go jako pierwszego „Wielkim”. Jako pierwszy został też pochowany w Bazylice św. Piotra.
Chwyć się wiary, a AI cię nie pożre
Jakiś czas temu uwagę przynajmniej części społeczeństwa skupiła sprawa krakowskiego Radia Off i jego audycji w całości wykreowanej przez silnik sztucznej inteligencji. Zbiegła się ona z tym, że "google mapy" nie będą już nas kierować na południe głosem Jarosława Juszkiewicza... I chociaż wciąż nie brakuje entuzjastów zawrotnej rewolucji technologicznej, jaka ma miejsce w związku z wykorzystaniem tzw. sztucznej inteligencji, to nieuchronnie zaczynamy na własnej skórze odczuwać, że od lat spychane na margines wątpliwości natury etycznej przynoszą pierwsze bolesne pokłosie.
Kiedy przeczytałam informację o wywiadzie, jaki odbyła awatarowa Emi z awatarową Szymborską, tylko wzruszyłam ramionami. Zewsząd dochodziły głosy, że wywiad nieudany, infantylny i na kilometr czuć, że sztuczny. Szybki podgląd zdjęcia wygenerowanego przez AI nawet uspokajał. No widać, że to nie Wisława. Ale z ciekawości postanowiłam choć kawałka wspomnianej audycji posłuchać. I przyznam, że zrobiło mi się niedobrze. Tyle się mówi o szkodliwości deep fake'ów, a nikomu w publicznym radiu nie stanęła przed oczami wątpliwość, że wykorzystanie głosu pisarki i przypisanie jej jakichkolwiek poglądów na współczesność, jest rodzajem kradzieży tożsamości? Słuchałam tej audycji i w głowie huczało mi, że moje dzieci (te starsze, tzn. w wieku: 10 i 9 lat), które w ubiegłym roku zachwycały się poezją Szymborskiej i w związku z tym obejrzały nawet mowę noblowską, by zobaczyć, jak wyglądała i jak wyrażała się pierwsza dama polskiej poezji, z całą pewnością słuchając tej wykreowanej przez AI audycji, nie zwróciłyby uwagi na ten drobny, malutki szczególik, że Wisława perorująca dziś o twórczości tegorocznej noblistki Han Kang ... od 12 lat nie żyje. Pewnie, gdyby się zastanowiły, połączyły fakty, to tak. Tylko...tak z ręką na sercu... jak wygląda dziś percepcja treści przeciętnego dziecka czy dorosłego? Ośmielę się powiedzieć, że znacząca większość z nas karmi się przeczytanymi/usłyszanymi w mediach słowami, nie poddając ich krytycznej analizie, a ich natłok osłabia i tak mizerną czujność naszego odbioru.
Wydaje się, że puszczone w ruch koło zamachowe rozwoju technologii sztucznej inteligencji jest nie do zatrzymania. Po fali miażdżącej krytyki Radio Off wycofało się co prawda ze swojego "eksperymentu", a choć popularna nawigacja będzie do nas mówić sztucznie wygenerowanym głosem, to opinia publiczna została uspokojona, ponieważ głos Jarosława Juszkiewicza dość szybko został zagospodarowany i będzie cieszył słuchaczy materiałów marketingowych na stacjach Orlenu. Więc uff, sprawy nie ma, wszyscy szczęśliwi. Tyle, że nie zmienia to faktu, że AI już wpływa na życie każdego człowieka z dostępem do internetu, a w najbliższych latach (a raczej miesiącach) niewątpliwie przemodeluje rynek pracy i usług wszelakich w sposób fundamentalny. I tych pytań, wątpliwości i zastrzeżeń w odniesieniu do wykorzystania tej technologii będzie coraz więcej. Abstrahując od kolejnej szansy dla Kościoła, by stać się w tych dyskusjach ważnym, mądrym i wyraźnym głosem przypominającym o godności każdego człowieka i konieczności sprawiedliwego budowania naszego świata, to warto zwrócić uwagę na bardziej osobisty potencjał tkwiący w świadomym, religijnym życiu. Bo wiara daje człowiekowi coś, czego żadna technologia nie ma szansy dać. Co na przykład?
Przede wszystkim poczucie sensu życia i odpowiedź na głód Miłości, którego nikt i nic zaspokoić nie może. Odkrywanie tego, dlaczego zostaliśmy stworzeni, kim jest Pan Bóg, w jaki sposób kocha człowieka wszystkich czasów i do jakiego życia nas wzywa, jest wciąż i wciąż treścią dobrej nowiny, której potrzebuje każdy człowiek. Wiara pozwala spojrzeć na swoje życie/lęki i troski z odpowiedniej perspektywy. Wszystko dlatego, że wierzący uznaje Pana Boga za Kogoś, kto oprócz tego, że jest wszechmocny (zatem nikt i nic nie jest potężniejsze czy mądrzejsze niż On, nawet AI ;-)), to na dodatek ukochał człowieka absurdalnie szaleńczą i nie do końca pojętą Miłością, stając się przy tym najlepszym Ojcem każdego z nas. Ta świadomość ukochania jest dla wierzących źródłem niezwykłej nadziei i zawierzenia, co pomaga dostrzegać w swojej codzienności, jakakolwiek by ona nie była, sens i cel.
W świecie niezliczonych szans, zagrożeń, dróg, opcji, różnorodności, wiara daje też jasne drogowskazy i precyzyjne, choć nie zawsze wygodne odpowiedzi, co zrobić, by nasze życie miało sens. Współczesny człowiek z uporem maniaka pyta (niestety coraz częściej ChatGPT) "jak żyć, by żyć szczęśliwie?", utożsamiając "szczęście" z przerysowanymi obrazkami wypełniającymi po brzegi internet. Słowo Boże i całe niezgłębione bogactwo chrześcijańskiej duchowości wskazują, że odpowiedź na to pytanie i drogi dojścia do pełni szczęścia są od zarania dziejów te same. I są dane człowiekowi ot tak, na wyciągnięcie ręki, za darmo! Problem tylko taki, że człowiek chciałby, by były podane w formie 30 sekundowych rolek, których samo obejrzenie sprawi, że zadzieje się magia i życie stanie się wyłącznie lekkie, łatwe i przyjemne. A Pan Bóg nigdy człowieka nie okłamuje. W tym sensie wiara z pewnością idzie w poprzek współczesnej kultury i wymagań medialnej komunikacji: wyrywa człowieka ze świata ułudy, kłamstwa i obfiltrowanych fikcji, broni wartości oraz nie daje prostych odpowiedzi. Mówi: będziesz szczęśliwy, gdy będziesz uznawał jednego Boga, gdy będziesz pielęgnował umiar, gdy będziesz przestrzegał przykazań, gdy będziesz służył zamiast panować, gdy będziesz karmił się Pismem Świętym, ciszą, komunią, a nie napychał serce wszystkim, co ci wpadnie przed oczy itd. itp... Nie są to wygodne ani popularne slogany. Sęk w tym, że to one niosą prawdziwą tajemnicę szczęśliwego i spełnionego życia. I Kościół ze swoim przekazem o konieczności stałego nawracania serca, usilnie stara się o to życie w prawdzie zabiegać.
W ogóle te niestrudzone starania, by przekonać człowieka do tego, jakim cudem jest życie, jakim darem jest każdy oddech i piękno stworzenia, które otacza nas na wyciągnięcie ręki - to kolejna wyciosana z wiary deska ratunku, której warto się chwycić, gdy życie online zasysa nas do swojego sztucznie wykreowanego świata. Kościół, odczytując ciągle na nowo Boże Słowo, stara się zachęcać wiernych do życia w prawdzie i na pełnej petardzie, do zachwytu Życiem, które dzieje się tu i teraz. Usłyszałam niedawno taką historię: "Stary, co ty palisz, że ty jesteś taki radosny i zachwycony światem?!" - zapytał pewien młody człowiek pewnego franciszkanina. "Ducha Świętego, mordeczko" - odpowiedział tamten. I to jest właśnie to! Człowiek sam z siebie takiego entuzjazmu do Życia i miłości do bliźniego nie wykrzesze. A już tym bardziej nie uzyska go, wpatrując się w swojego smartfona. Pan Bóg, nasz ukochany Ojciec, Jezus, nasz najlepszy Nauczyciel, i Duch Święty, sprawca wszelkiego chcenia - to Ci, którzy są dawcą takiego Życia, które nie ma sobie równych. I to w każdym przypadku szytego na indywidualną miarę.
I jak już przy Trójcy Świętej jesteśmy, to to, że logika naszej wiary w sposób fundamentalny oparta jest na relacji i spotkaniu z żywą Osobą, chroni człowieka przed złudą bliskości kreowanej online. Co ważniejsze, gdy patrzymy na Pana Jezusa i Jego życie, to widzimy jak istotny był dla Niego kontakt fizyczny z drugim człowiekiem. Zresztą, choć posłany do wszystkich, sam wybrał tylko 12 apostołów z rzeszy ciągnących się za Nim uczniów. Dlaczego tych a nie innych. Długo nie mogłam tego zrozumieć. Dziś myślę, że dla współczesnego człowieka, to taka wskazówka, że jako człowiek nie możesz być równie blisko z każdym. Mimo najlepszych chęci. To nie ekskluzywizm. To zdrowa, naturalna potrzeba każdego człowieka, by otaczać się gronem najbliższych ludzi mierzonych w konkretnych twarzach, a nie w setkach tysięcy obserwatorów czy awatarów. Ludzi z krwi i kości, z ich pięknem i niedoskonałościami! Bo więzi potrzebują czułości dotyku, uważności spojrzenia i czasu straconego na dogłębne poznanie. Tego wszystkiego, czego żaden, nawet najbardziej nowoczesny bot człowiekowi nie da.
Agata Rusek – „deon.pl”
W katedrze Notre-Dame ponownie zabiły dzwony
W katedrze Notre-Dame ponownie zabiły dzwony, po raz pierwszy od pożaru w 2019 r. Ogień dotarł wówczas do północnej wieży świątyni, która musiała zostać odrestaurowana. 7 grudnia wieczorem paryska katedra ponownie zostanie oddana do użytku wiernych.
W północnej wieży katedry Notre-Dame znajduje się osiem dzwonów. Po pożarze trzeba je było zdemontować, oczyścić i odrestaurować. Na miejsce powróciły już we wrześniu tego roku. Wczoraj odbyły się testy poszczególnych dzwonów, a dziś tuż przed godz. 10:30 zabiły wszystkie razem.
- To nie było jeszcze idealne, ale dopracujemy wszystko do perfekcji - zapewnił cytowany przez AFP Alexandre Gougeon, kierownik projektu ponownej instalacji dzwonów. - To piękny, ważny i symboliczny krok - oświadczył z kolei Philippe Jost, odpowiedzialny za remont katedry po pożarze.
Największy dzwon katedry Notre-Dame waży ponad cztery tony i nosi imię Gabriel, najmniejszy waży ok. 800 kg i upamiętnia zmarłego w 2007 r. kard. Lustigera. Tak jak on nosi imię Jean-Marie.
Krzysztof Bronk / vaticannews.va / tk – „deon.pl”
Świeci i błogosławieni w tygodniu
W BLASKU MIŁOSIERDZIA
46/992 – 3 listopada 2024 r. B.
INTERNETOWE WYDANIE TYGODNIKA
Niedziela, 3 listopada 2024 r.
XXXI NIEDZIELA ZWYKŁA (B)



„Pod wieczór życia będziesz sądzony z miłości”
Rok liturgiczny jest obrazem dziejów zbawienia i naszego w nim koniecznego udziału. Zbliża się koniec roku, Kościół niebawem przejdzie do tematów ściśle eschatologicznych, na czele z paruzją Chrystusa i z nieodłącznym od niej sądem ostatecznym.
Ale przedtem jako dobry nauczyciel Kościół dokonuje swoistej powtórki materiału dydaktycznego, a w niej powraca do tego, co najistotniejsze. „Pod wieczór życia będziesz sądzony z miłości” (św. Jan od Krzyża).
Dzisiejszy zestaw czytań mszalnych pozwolił nadać całej niedzieli powyższy tytuł, który nosi monografia o cnocie miłości pióra wybitnego moralisty niemieckiego. Dlaczego ów autor tak właśnie określił to, co przecież nosi biblijną nazwę przykazania w Starym i w Nowym Testamencie? Syntetyzuje bowiem ono całe Prawo i Proroków, wymaga pozytywnie od człowieka jako odkupionego coraz to więcej, jest jego aurą w tej biosferze, jaką jest Jezus Chrystus,
Jeśli jest w Tobie odwaga
Jeśli jest w Tobie odwaga ruszenia w drogę za Bartymeuszem, który odzyskał światło na swoje życie, to z Jezusem wkroczysz do Jerozolimy. Będziesz świadkiem jak już, nie tylko Bartymeusz, ale i cały tłum obwieszcza, że Jezus, Syn Dawida wkracza jako Król do Jerozolimy: Hosanna Synowi Dawida! Błogosławiony Ten, który przychodzi w imię Pańskie! To jest pierwszy znak.
Drugi znak, którego Jezus dokonuje w Wielkim Tygodniu w Ewangeliach synoptycznych, to znak oczyszczenia świątyni. Sprawia on, że Jezusowi postawione jest pytanie przez uczonych w prawie i faryzeuszy: Jakim prawem to czynisz? Będą pytania Jana Chrzciciela, będzie kwestia podatku - komu służysz Bogu czy cezarowi? Pojawią się saduceusze i kwestia zmartwychwstania, i w tym kontekście przychodzi do Jezusa uczony w prawie, pytając się o największe przykazanie. Ten uczony przysłuchiwał się sporowi Jezusa z sadyceuszami. Wartość słuchania w naszym życiu. Powiedz kogo słuchasz, a powiem ci kim jesteś. Ze słuchania rodzi się wiara. Czy mam czas na słuchanie Słowa?
Oto Jezus łączy w jedno, to co jest modlitwą codzienną Ludu Izraela, modlitwę „Szema Izrael”, z tym co można znaleźć w Księdze Kapłańskiej, czyli miłością bliźniego. Połączenie dwóch przykazań - miłość Boga, którego nie miłuje się byle jak, ale całym sercem, całym umysłem, całą mocą i miłość bliźniego. Jedna miłość bez drugiej nie istnieje. Nie można kochać Boga i mieć w nosie bliźniego. Nie można mówić, kocham bliźniego i pomijać całkowicie Boga, który jest źródłem tej miłości. Miłości, która trwa, jest wierna, uczciwa i kochająca.
Na koniec zobacz, że Jezus naprawdę pokazuje co znaczy miłować całym sercem. To Serce na krzyżu zostało otwarte włócznią żołnierza, z tego Serca wypływa krew i woda, źródło sakramentów, źródło miłosierdzia. Jezus pokazuje, co znaczy miłować ze wszystkich swoich sił - ręce i nogi przybite do krzyża. Jezus pokazuje co znaczy miłować Boga całym swoim umysłem, kiedy na Jego skroniach jest korona cierniowa. Jezus daje moc Słowa i uzdalnia ciebie i mnie do realizacji Słowa w swoim życiu, tym Słowem naprawdę można żyć.
ks. Wenancjusz Zmuda
Wsłuchany
Bojaźń Boża to jeden z darów Ducha, konieczna przestrzeń do zaistnienia relacji między człowiekiem i Bogiem. Człowiek „drży”, „boi się”, bo odkrywa, kim jest Ten, który zaprasza go do dialogu. Bojaźń jest horyzontem prawdy o tożsamości tych, którzy się spotykają: ja jestem tym, który istnieje niekoniecznie, a On jest samym najprawdziwszym istnieniem. Biblijny strach przed Bogiem to odkrycie swojej małości, kruchości wobec wielkości i niezmierzonej potęgi Tego, który mnie szuka. Stąd po „będziesz się bał” następuje zaraz zwielokrotnione „słuchaj”. Jeśli wiem, kim On jest, to chcę przede wszystkim słuchać. I to o wiele bardziej niż w codziennych relacjach, kiedy słuchanie chroni przed pozostaniem w bańce swoich własnych interpretacji. Jeśli nie otworzę się na wypowiedź innego o samym sobie, prędzej czy później się rozczaruję, że drugi nie jest tym, za kogo go miałem. Słuchanie to przestrzeń dla drugiego. To ciekawość i gotowość, żeby przyjąć drugiego takim, jaki jest. Niestety można słuchać z zamkniętym sercem. Być tak blisko, a się nie spotkać. Słuchać, ale dać wiarę bardziej swoim wyobrażeniom i oczekiwaniom niż realności drugiego. Pozostać przy własnym obrazie człowieka. Czcić bożka, który odpowiada jedynie moim wyobrażeniom i potrzebom.
Nasze ludzkie słuchanie to nieustanna szkoła pokornego upewniania się, czy rzeczywiście usłyszało się to, co zostało objawione. Można słuchać i zostać przy swoim. To jak znaleźć odpowiednie drzwi i pozostać na progu. Hm… a być może to jeszcze bardziej skomplikowane. Bo przecież nawet kiedy usłyszę i zrozumiem, to z różnych powodów może zabraknąć mi siły i decyzji, aby odpowiedzieć na zaproszenie. Gdyby kluczem do komunikacji było jedynie aktywne słuchanie, to z pewnością byłoby nieco mniej nieporozumień i rozczarowań. Na szczęście przez Wcielenie i Dar płynie w nas Jego Krew. Ten, o którym śpiewamy „Wsłuchany w Ojca Przedwieczny Syn”, jest dla nas ratunkiem komunikacyjnym. Dzięki Niemu mamy wciąż możliwość porozumienia. W Nim jest nasze zbawienie i skuteczne wstawiennictwo. On jest prawdziwym kapłanem, który ludzkim uchem wrażliwie słucha woli Ojca i jednocześnie Boskim uchem wyłapuje najcichszy szept serca swych sióstr i braci.
Paweł Koniarek OP- „wdrodze.pl”
Warunek szczęścia na ziemi
Jeśli człowiekowi dobrze się powodzi na ziemi, zwykle uważa on, że nie potrzebuje Boga. To jedna z tajemnic wpisanych w dzieje Izraela i Kościoła. Dobrobyt oddala od Boga. Ludzie szybko ulegają złudzeniu, że są samowystarczalni. Ta odrobina szczęścia wydaje się im nie do utracenia. Budują swój świat sami i nie szukają innych wartości, bo to, co posiadają, wystarcza im.
Tymczasem warunkiem szczęścia na ziemi nie jest dobrobyt, ale miłość Boga ponad wszystko i liczenie się z Nim, co świadczy o posiadaniu bojaźni Pańskiej. Jeśli tego zabraknie, szczęście doczesne pryska jak mydlana bańka. Mamy na to codziennie wiele dowodów.
Żyjemy w świecie sukcesów, które tworzą iluzje samowystarczalności. Dziś już dochodzi do głosu mniemanie, że wszystko, cokolwiek ludzie zechcą mieć, wcześniej czy później potrafią zdobyć. Bóg jest już niepotrzebny. Takie jest środowisko, w którym żyjemy, nie tylko spoglądając na ekran telewizora czy słuchając radia. Tak myślących ludzi spotykamy w rodzinie, w sąsiedztwie, wśród kolegów, w pracy. Znamy ich imiona.
Trzeba sobie jasno odpowiedzieć na pytanie, ilu ze znanych nam ludzi potrzebuje Boga. Należy znać ich imiona i sporządzić ich listę. Raz w roku trzeba ją przeglądnąć i albo uzupełnić, gdy spotykamy nowych ludzi żyjących w bojaźni Boga, albo skreślić imiona tych, którzy bojaźń tracą. Grono ludzi potrzebujących Boga winno być naszym środowiskiem. Trzeba zabiegać o kontakt z nimi, bo jeśli liczą się z Bogiem, to i na nich można liczyć. Takie środowisko pomaga w utrzymaniu harmonii miłości Boga i ludzi, szczęścia doczesnego i wiecznego.
ks. Edward Staniek – „Ekspres Homiletyczny”
Miłość ukazująca Bożą perspektywę
W dzisiejszej Ewangelii Chrystus dosadnie poucza człowieka o wartości miłości w życiu. Jednoznacznie stwierdza, iż najważniejsze przykazanie nakazuje ludziom kochać Boga i drugiego człowieka. Jednak we współczesnym świecie człowiek ma ogromne problemy z określeniem, czym jest miłość. W jednej z ankiet opublikowanych przez wydawnictwo eSPe można było odnaleźć przynajmniej kilka ciekawych wypowiedzi na temat miłości. Oto one:
Moim zdaniem prawdziwa miłość jest cnotą, darem od Boga. I jeśli naprawdę ktoś kocha, to kocha przez całe swe życie. Natomiast uczucia kojarzą mi się z czymś przelotnym, np. uczucie głodu... (Agnieszka).
Kiedyś sprzeczałem się z księdzem, że to jest uczucie. Dwa lata po tej rozmowie pokornie stwierdzam, że nie jest. Mówię o miłości, która łączy ludzi na całe życie – bo kwestia definicji jest bardzo ważna. I pytanie jest zbyt ogólne, tym bardziej w dobie spłycenia znaczenia tego słowa do kilku lat i kilku przyjemności. Miłość to jest powołanie, to świadoma decyzja podjęcia się miłości takiej, jaką Ojciec pokazał nam przez to, że posłał Syna na krzyż, abyśmy mogli kochać, przede wszystkim Boga. I przez tę miłość byli zdolni do kochania człowieka (Krzysztof).
Myślę, że pojęcie miłości nie da się jednoznacznie zdefiniować. Dla mnie Bóg jest miłością (Deus caritas est) i jej jedynym źródłem. A wszystko, co od Boga pochodzi, zawsze będzie niezrozumiałe dla umysłu człowieka (Piotr).
Pełnia uczuć, sama nie jest uczuciem... Nie jest jak blaknące szybko zakochanie ani jak żar gniewu, który wybucha, żeby zaraz spłonąć. Nie jest chwilowym pożądaniem ani tkliwym wzruszeniem... choć bez nich byłaby uboższa. Świadomy wybór, droga prowadząca do... samej siebie! Tak, miłość jest wieczną drogą zmierzającą w samo sedno... MIŁOŚCI! (Anna).
Nie wiem, czy miłość jest uczuciem, ale wiem, że „miłość jest wielkoduszna i życzliwa. Miłość nie jest zazdrosna, nie chełpi się i nie nadyma, nie zachowuje się nieprzyzwoicie, nie upatruje własnych korzyści, nie daje się rozdrażnić. Nie prowadzi rachunku krzywdy. Nie raduje się z niesprawiedliwości, ale raduje się prawdą. Wszystko znosi, wszystkiemu wierzy, wszystkiego się spodziewa, wszystko przetrzymuje. Miłość nigdy nie zawodzi. Taka miłość jest piękna i potrzebna człowiekowi. Każda wymaga poświęceń i wyrzeczeń, przynosi szczęście, radość, choć czasami niesie ze sobą ból i cierpienie (Agnieszka).
Ksiądz Marek Dziewiecki, psycholog i terapeuta, postawił w książce Ona, on i miłość następującą diagnozę:
Zafascynować młodych ludzi miłością jest dziś znacznie trudniej, gdyż wielu współczesnych młodych ludzi nie wierzy w miłość. W jakimś stopniu każdy z nas przekonuje się, że nawet najbliższe mu osoby nieraz nie potrafią go zrozumieć czy okazać mu miłości. Innym razem my sami zadajemy ból tym, których szczerze kochamy. W takich chwilach pojawia się pytanie, czy miłość w ogóle istnieje i czy można opierać na niej swoje życie. Można ją zatem porównać do UFO. W obu przypadkach mamy do czynienia z tajemnicą, która nas fascynuje i niepokoi; czujemy, że miłość – na podobieństwo nieznanych obiektów latających – krąży wokół nas (i w nas), a przecież trudno jest nam ją zidentyfikować. Część ludzi uznaje za miłość coś, co w rzeczywistości nią nie jest. Inni z kolei sądzą, że miłość w ogóle nie istnieje, że jest ona jedynie wytworem dziecięcych marzeń i naiwności. Są jednak i tacy, którzy dosłownie własnym życiem ręczą, że miłość istnieje oraz że oni jej doznali. Ci ludzie są szczęśliwi nawet wtedy, gdy brakuje im pieniędzy, gdy nie mają modnych ubrań, a nawet gdy spotykają ich jakieś poważne trudności. Miłość to najcenniejszy skarb, za którym każdy człowiek tęskni i którego warto szukać, chociaż nie jest łatwo go znaleźć.
Trzeba więc zapytać, co to znaczy kochać. Jan Paweł II mówił w maju 1995 roku w Ołomuńcu (Czechy):
Miłość sprawia, że osoby przebywają wzajemnie w sobie. Tak jest w wymiarach ludzkich, a jeszcze bardziej i jeszcze głębiej urzeczywistnia się to w wymiarach bosko-ludzkich. Pan Jezus wyraźnie o tym mówi w przytoczonych właśnie słowach: „Jeśli Mnie kto miłuje [...], Ojciec mój umiłuje go, i przyjdziemy do niego, i będziemy u niego przebywać” (J 14,23). Miłość do Chrystusa jest więc niejako zaproszeniem Ojca i sprawia, że Syn wraz z Ojcem są obecni w duszy ludzkiej, zawierzają się wewnętrznie człowiekowi. A to zawierzenie jest dziełem Ducha Świętego, gdyż On jest miłością niestworzoną. Udzielając się duszy ludzkiej, Duch Święty sprawia, że cała Trójca Święta przebywa w człowieku i zamieszkuje w nim. To zamieszkanie, które płynie z miłości i wzbogaca miłość, musi dokonywać się w prawdzie. Ten, kto miłuje Jezusa, zachowuje Jego słowa, tę naukę, o której On mówi: „nie jest moja, ale Tego, który Mnie posłał. Ojca” (J 14,24). Kto miłuje Jezusa, żyje Jego Ewangelią.
Można więc powiedzieć, że miłość uczy nas przekraczać różnorakie granice, które stawia przed nami codzienność naszego życia. Dzięki niej pokonujemy bariery ludzkich układów, antypatii, a nawet doznanej krzywdy, którą czasami tak trudno jest zapomnieć.
ks. Janusz Mastalski – „Ekspres Homiletyczny”
Co jest najważniejsze?
Dziś uczony w Piśmie zadaje Jezusowi pytanie: „Które jest pierwsze ze wszystkich przykazań?” (Mk 12,28) – chodzi zatem o przykazanie najważniejsze i najistotniejsze w ludzkim życiu. Pytanie to wraz z poprawną odpowiedzią winno nam towarzyszyć przez całe życie, gdyż owo przykazanie jest kluczem do spotkania z miłością Boga. Ponieważ jednak często o tym zapominamy, dlatego jest niezmiernie cenne, kiedy możemy do tego powracać.
Odpowiedź, jaką otrzymujemy, jest bardzo bliska temu, co rozważaliśmy w dzień Wszystkich Świętych. Zwracaliśmy wtedy uwagę na fragment wypowiedzi św. Jana Apostoła, gdzie było napisane: „Popatrzcie, jaką miłością obdarzył nas Ojciec” (1 J 3,1). Uświadamialiśmy sobie, że jest niezwykle istotne zobaczyć, jaką miłością Bóg mnie obdarza.
Dzisiejsza liturgia również drąży ten temat, ale od innej strony. Mówi, że trzeba nie tylko zobaczyć oczami, ale także usłyszeć uszami. Najważniejsze bowiem jest to, aby słuchać Boga. Kiedy zatem uczony w Piśmie pyta, które jest pierwsze ze wszystkich przykazań, Jezus mówi: „Pierwsze jest: Słuchaj, Izraelu...” (Mk 12,29), a więc podkreśla, że słuchanie Boga jest najważniejszą umiejętnością człowieka. Bo nie chodzi tu tylko o samo słuchanie, z którego może nic nie wynikać, ale o trud słuchania i dawania sobie szansy usłyszenia, a więc przyjęcia tego, co On do nas mówi, zastosowania i wypełnienia tego w życiu. Do moich uszu musi nieustannie docierać to, co Bóg ma mi do powiedzenia, po to, abym żyjąc tym, stawał się człowiekiem mądrym i bojącym się Boga. Bo bojaźń Boża to nie lęk, strach ani obawa przed Nim, ale to branie sobie do serca tego, co Bóg ma mi do powiedzenia, i wypełnianie Jego woli. Pismo Święte uczy: „Początkiem mądrości jest bojaźń Pana” (Syr 1,14). Jeśli taka jest moja postawa życiowa, to mam ogromną szansę stać się człowiekiem mądrym i bogobojnym.
Czego zatem mam słuchać? Odpowiedź daje już Stary Testament, a Chrystus ją potwierdza. Jest ona niezwykle prosta i jasna: mam słuchać tego, że Bóg jest moim jedynym Panem – „Pan Bóg nasz, Pan jest jeden” (Mk 12,29). A więc poza Bogiem nie ma naprawdę nikogo, kto mógłby mi powiedzieć prawdę, kto miałby prawo mi rozkazywać i komu mógłbym zaufać. On stanowi ten jedyny właściwy ośrodek decyzyjny, którego pouczenia, rady i wskazówki muszę brać pod uwagę, jeśli zależy mi na szczęściu. To jest niezwykle cenna informacja! Dalej Jezus przypomina, że Boga, który jest jeden, mam miłować, i to całym sobą, a więc wszystkim, co mnie stanowi. W miłość Boga w sposób całkowity ma być włączona moja dusza, serce, umysł i wola. Co więcej, tą miłością mam obejmować także bliźnich, jak również siebie samego.
Rodzi się zatem pytanie: w jaki sposób mam miłować? Odpowiedź znajdujemy w wypowiedzi Chrystusa zapisanej w Ewangelii Janowej: „Jeśli Mnie kto miłuje, będzie zachowywał moją naukę, a Ojciec mój umiłuje go, i przyjdziemy do niego” (14,23). Zatem miłować, to wypełniać wszystko, co nam zostało powiedziane. Mam więc słuchać tak, aby słowa Boga mogły pozostać w moim sercu (por. Pwt 6,6) na zawsze, abym nigdy o nich nie zapomniał. Jak to czynić? Tego najlepszy wzór daje Maryja. O Niej to przecież powiedziano, że słowa Boże zachowywała w swoim sercu i wiemy, jaki to wydawało owoc w Jej życiu (por. Łk 2,51). Te słowa w taki sam sposób winny pozostać także w moim sercu.
Ale słuchanie Boga – i to jest niezmiernie ważne – nie jest sprawą jedynie indywidualną, ono ma ogromne znaczenie dla nas wszystkich, którzy tworzymy Kościół, i dla całego życia społecznego. A zatem to, czy słucham Boga, ma ogromny wpływ na tych, którzy żyją obok mnie, a dla których jestem czy mogę być jakimś punktem odniesienia. Jest przeto bardzo ważne, czy rzeczywiście staję się dla innych wzorem w słuchaniu słowa. I na ile potrafię wprowadzać ich – a zwłaszcza tych, którzy powierzeni są mojej trosce – w świat słuchania Boga? Bo On czyni mnie wyraźnie odpowiedzialnym za przekaz tych wartości następnym pokoleniom.
Jakie zatem korzyści płyną ze słuchania słowa Bożego? Są one wielorakie. Pierwszą z nich jest długie życie, o czym słyszeliśmy w czytaniu z Księgi Powtórzonego Prawa (por. 6,2). A ono jest przecież pragnieniem wszystkich. Jakież ogromne wysiłki czynimy, aby przedłużyć życie. Tymczasem okazuje się, że wystarczy posłuszeństwo Bogu we wszystkim. Popatrzmy, co się dzieje, kiedy człowiek lekceważy nakaz Boga zawarty w przykazaniu „nie zabijaj”.
Kiedy odwiedzamy chorych leżących w szpitalu, np. na oddziale kardiologii czy onkologii, to widzimy ich dramat zmagania się z chorobą, często nieuleczalną lub prowadzącą do trwałego kalectwa. W znacznym procencie choroby te zostały wywołane paleniem tytoniu lub papierosy znacznie pogorszyły istniejące już schorzenia. Poza salami szpitalnymi również widzimy ludzi – a co gorsze młodzież i dzieci! – nałogowo palących. A przecież na każdej paczce jest informacja, że palenie powoduje choroby serca i raka. Te same ostrzeżenia widzimy na plakatach reklamujących coraz to nowe gatunki papierosów. Ale równocześnie na każdym z nich jest niezwykle piękny krajobraz, sympatyczni ludzie i miłe otoczenie. Patrząc na nie, ma się wrażenie, że jest rzeczą niezmiernie korzystną mieć raka lub zawał.
Trzeba sobie umiejętnie połączyć jedno z drugim i zobaczyć, jakie są efekty. Bóg chce bowiem, abyśmy długo żyli, ale to zależy od naszego posłuszeństwa Jego słowu przez zachowanie przykazań. Od naszej wierności piątemu przykazaniu, bo paląc, zabijasz najpierw siebie, a także narażasz na to tych wszystkich, którzy są obok ciebie. I od zachowania przykazania ósmego („nie mów fałszywego świadectwa bliźniemu swemu”), bo przekazuje się, że jest rzeczą wspaniałą, taką świeżą i lekką, dostać raka lub mieć zawał serca.
Drugą korzyścią wynikającą z posłuszeństwa Bogu jest wzięcie ziemi w posiadanie (por. Pwt 6,3). Jakże piękna perspektywa związana z rozwojem człowieka i jego wzrostem wewnętrznym. Tymczasem coraz mniej jest rdzennych mieszkańców na naszym terytorium, a ich miejsce zajmują przybysze z innych kontynentów. Ponadto z przerażeniem spostrzegamy, że Europa się wyludnia. W wielu krajach właściwie nie ma już kto wziąć ziemi w posiadanie. Dzieje się tak, bo panoszą się: aborcja, antykoncepcja, eutanazja, homoseksualizm, narkomania i inne choroby, które ze swej istoty niszczą życie. Rozszerza się to wszystko, co Jan Paweł II nazwał „kulturą śmierci”. Wywołuje ona totalną pustkę nie tylko terytorialną, ale dotyczącą przede wszystkim ludzkich serc. Ludzie nie wiedzą już, po co żyją. Ich serca owładnięte zostają przerażającą pustką śmierci. A wszystko to wynika z niezachowania przykazania Bożego „nie zabijaj”.
Kolejną korzyścią, jaką Bóg obiecuje tym, którzy Go słuchają, jest powodzenie (por. Pwt 6,3). Świat dzisiejszy przepełniony jest narzekaniem. Nieomal wszyscy zapamiętale dzielą się z bliźnimi swoimi kłopotami. To znowu ewidentny przykład niezachowania Bożego przykazania.
A co się dzieje, kiedy człowiek słucha Boga? O tym mówi pięknie psalmista. Stwierdza, że Bóg jest dla niego: opoką, twierdzą, skałą, tarczą, mocą, obroną, wybawicielem (por. Ps 18). On po prostu nie znajduje słów, które by wyraziły dziękczynienie Bogu za Jego miłość skierowaną ku człowiekowi. Doświadcza w swoim życiu cudów i uświadamia sobie, jak bardzo mocno jest zakotwiczony w Tym, który jest dla niego wybawicielem. O tym mówiło dzisiaj drugie czytanie: „[Jezus] zbawiać na wieki może całkowicie tych, którzy przez Niego zbliżają się do Boga, bo zawsze żyje, aby się wstawiać za nimi” (Hbr 7,25).
Uzyskanie tych wszystkich korzyści jest całkowicie uzależnione od naszej odpowiedzi. Prośmy zatem Boga, byśmy umieli ją dawać, czynili to przez wszystkie dni naszego życia i przekazywali tę umiejętność następnym pokoleniom.
ks. Kazimierz Skwierawski – „Ekspres Homiletyczny”
Po co modlitwy i odpusty za zmarłych?
Parę uwag w o naszym wspieraniu tych, którzy na niebo czekają w czyśćcu.
Obchodzimy Wszystkich Świętych, Wspomnienie Wszystkich Wiernych Zmarłych (Dzień zaduszny), potem trwa jeszcze oktawa Wszystkich Świętych, w której szczególnie modlimy się za zmarłych. Czy to ma sens? Jak zmarłym możemy pomóc?
Dlaczego wierzymy w czyściec?
Albo albo. Albo niebo albo piekło. Tak byłoby, gdyby nie istniał czyściec. Czy „mały” grzesznik zasługuje na piekło? Czy przywiązany do zła mógłby tak naprawdę cieszyć się dobrem życia wiecznego? To między innymi powody, dla których Kościół wierzy, że „ci, którzy umierają w łasce i przyjaźni z Bogiem, ale nie są jeszcze całkowicie oczyszczeni, chociaż są już pewni swego wiecznego zbawienia, przechodzą po śmierci oczyszczenie, by uzyskać świętość konieczną do wejścia do radości nieba” (Katechizm Kościoła Katolickiego 1030). I nazywa ten stan czyśćcem.
Nauka o czyśćcu sformułowana została na Soborze Florenckim i Soborze Trydenckim, a więc już w II tysiącleciu chrześcijaństwa. Opiera się jednak na Piśmie Świętym, w którym mowa jest czy to ogniu oczyszczającym czy o przebaczeniu grzechów po śmierci. Jezus w jednej ze swoich przypowieści – o zarządcy, który widząc, ze Pan nie wraca zaczyna gnębić swoje współsługi – mówi też o różnych karach dla różnych sług: o małej chłoście dla tego, który nie zrobił nic nie znając woli swojego Pana i wielkiej chłoście dla tego, który znając ją też nic nie uczynił. Nie mówiąc już o tym, że o owym złym słudze mówi Jezus, że będzie „ćwiartowany”. Zło nie jest nagradzane, ale niekoniecznie jest karane jednakową karą. Bywa mniejsze i większe, popełniane świadomie i nieświadomie, dobrowolnie albo pod przymusem, choćby tylko wewnętrznym.
Nauka o czyśćcu ma jednak przede wszystkim swoje źródło w żydowskiej a później także chrześcijańskiej praktyce modlitwy za zmarłych. Jest o niej mowa już w starotestamentalnej 2 Księdze Machabejskiej (2 Mch 12, 45). Jeśli modlitwa za zmarłych ma mieć jakiś sens, musi coś od niej zależeć; los zmarłych nie może być do końca rozstrzygnięty. Wierzymy więc, że swoimi modlitwami możemy pomóc tym zmarłym, którzy pewni już swego zbawienia nie osiągnęli jeszcze nieba; tym którzy oczyszczają się i wydoskonalają w miłości, aby niebo, którego mają dostąpić, z powodu ich przywiązania do grzechu nie było dla nich udręką.
Jak przypomina KKK szczególnie wartościową pomocą dla zmarłych jest ofiarowanie za nich Ofiary eucharystycznej. Zaleca też jałmużnę, odpusty i dzieła pokutne za zmarłych.
Naprawić zło
Wiele narosło na ten temat nieporozumień, dlatego warto wyjaśnić. Odpust to darowanie kar za grzechy, które już zostały przez Boga darowane co do winy. Nie ma więc mowy o zastąpieniu spowiedzi odpustem. Nie zastąpią szczerego żalu i – w przypadku grzechów ciężkich – wyznania grzechów przed kapłanem. Pozostaje jednak zawsze zadośćuczynienie. Czyli naprawienie wyrządzonego zła. Po spowiedzi najczęściej tylko symboliczne. Nieraz bardzo trudne, zwłaszcza w tym wymiarze, jakim jest przemiana myślenia zdemoralizowanego własnym grzechem grzesznika. Tej naprawie zła ma służyć to, co w pewnym uproszczeniu nazywamy Bożą karą za grzech. Może to być np. cierpienie. W tym życiu, ale i po śmierci, w czyśćcu.
Wszystko to jest w dużej mierze tajemnicą, której nie potrafimy przeniknąć. Wierzymy jednak, że owe kary mogą być zmniejszone lub wręcz darowane, jeśli sam grzesznik albo inny człowiek niejako w jego imieniu, zadośćuczyni za popełnione zło. I ta właśnie wiara leży u podstaw przekonania, że modlitwą, dziełami pokuty i miłosierdzia, a także odpustami możemy pomagać tym, którzy w czyśćcu przeżywają czas swojego wydoskonalania się w miłości.
Jak zyskać odpust za zmarłych?
Odpust może być zupełny – kiedy darowane zostają wszystkie kary – albo częściowy – gdy darowana zostaje tylko ich część. W dniach od 1-8 listopada Kościół umożliwia uzyskanie odpustu zupełnego za zmarłych za pobożne nawiedzenie cmentarza i modlitwę za zmarłych. W pozostałe dni roku za ten czyn przewidziany jest jedyne odpust cząstkowy. We Wspomnienie Wszystkich Wiernych Zmarłych (2 listopada, Dzień Zaduszny) można też zyskać odpust zupełny za zmarłych za nawiedzenie kościoła albo kaplicy i odmówienie tam Ojcze nasz i Wierzę. Zawsze też spełnić trzeba także inne warunki, pod jakimi zyskuje się odpust zupełny. Są to:
stan łaski uświęcające (niekoniecznie zawsze spowiedź)
przyjęcie Komunii
modlitwa w intencjach, które na każdy miesiąc wyznacza Ojciec święty (nie trzeba ich znać, wystarczy wzbudzić taką intencję)
wolność od przywiązania do jakiegokolwiek grzechu nawet lekkiego.
Ten ostatni warunek zdecydowanie najtrudniej spełnić. Ileż złych słabostek w sobie tolerujemy? Chcąc zyskać odpust zupełny musimy jednak powiedzieć im stanowczo „nie”.
Andrzej Macura – „wiara.pl”
Jedni drugich brzemiona noście
Modlitwy za zmarłych, ofiarowane za nich msze, posty czy dzieła miłosierdzia, to wyciągnięta do zmarłych w czyśćcu pomocna dłoń. Jasne, bez też niej wcześniej czy później trafią w końcu do nieba. Ale dlaczego im nie pomóc, by osiągnęli szczęście wieczne jak najszybciej?
W Dzień Zaduszny nie o wspominanie chodzi. Raczej o to, by tym, którzy przeszli już na tamten świat, pomóc osiągnąć szczęście wieczne.
Wymyślony? Niebiblijny? Nie mający zakorzenienia w Tradycji? Takie opinie słychać czasem w Dzień Zaduszny, kiedy katolicy modlą się za zmarłych. Wiara, że po śmierci jest jeszcze coś innego niż tylko niebo i piekło, bywa czasem uważana za dodawanie czegoś do niezmiennej nauki Jezusa. Ale gdy uczciwie się zastanowić...
Modlitwa za zmarłych ma sens
Kiedy Jezus uczył o grzechu przeciw Duchowi Świętemu, wspomniał, że nie będzie on przebaczony ani w tym wieku, ani w przyszłym. Czy to tylko takie semickie określenie, że nie będzie wybaczony nigdy? Może. Ale podsuwa myśl, że nie każdy brud grzechu dyskwalifikuje jako kandydata do nieba. Są widać grzechy, z którymi człowiek może wejść do nieba...
O „zbawieniu przez ogień” wspomina też św. Paweł (1 Kor 3, 15). Wiara w istnienie czegoś takiego, co nazywa się czyśćcem, wynika jednak przede wszystkim z faktu, że modlimy się za zmarłych. Piękne świadectwo złożenia ofiary za zmarłych znajdujemy w Starym Testamencie, gdy Juda Machabeusz składa ofiarę przebłagalną za zabitych, by byli uwolnieni od grzechu (2 Mch 12, 45). A żyjący na przełomie IV i V wieku patriarcha Konstantynopola, Jan Złotousty, tak nauczał: „Nieśmy im (zmarłym) pomoc i pamiętajmy o nich. Jeśli synowie Hioba zostali oczyszczeni przez ofiarę ich ojca, dlaczego mielibyśmy wątpić, że nasze ofiary za zmarłych przynoszą im jakąś pociechę? Nie wahajmy się nieść pomocy tym, którzy odeszli, i ofiarujmy za nich nasze modlitwy”.
Wydoskonalić się w miłości
W czyśćcu – uczy Kościół – zmarły jest już pewien zbawienia. Czeka jednak na oczyszczenie. Niebo jest bowiem wspólnotą wydoskonalonych w miłości. A jeśli czyjaś miłość jest jeszcze mocno skażona miłością własną czy jakimiś złymi przyzwyczajeniami? Jeśli – jak to ktoś powiedział – człowiek po śmierci przychodzi do Boga z rękoma czystymi, ale pustymi?
Ten, choć na ogół był porządnym chrześcijaninem, miał słabość do wódki, tamten do papierosów. Jeszcze inny, nawrócony pod koniec życia, nie zdążył naprawić wyrządzonego zła. Czy nie tacy potrzebują przed wejściem do nieba jeszcze jakiegoś oczyszczenia? Być może nie. Przecież Bóg, zgodnie z tym , czym mówił Jezus w przypowieści o robotnikach zatrudnianych w winnicy od rana do późnego popołudnia, może dać i temu ostatniemu tyle, ile pierwszemu. Ale problem w tym, że niektórzy do nieba zwyczajnie muszą jeszcze dorosnąć.
Wśród różnych warunków uzyskania odpustu zupełnego jeden wydaje się dość kłopotliwy. Wolność od przywiązania do jakiegokolwiek grzechu, nawet lekkiego. Bywa tak, że człowiek ufa Bogu i nie ma na sumieniu jakichś wielkich grzechów. Ale jest do grzechu przywiązany. Ciągle pociąga go zakazany owoc. Nie uważa go wcale za zgniły. Grzech jest dla niego czymś pociągającym i powabnym, tylko albo nie ma okazji go kosztować, albo nie ma odwagi, bo boi się kary. Ot, mąż, który wprawdzie jest wierny żonie, ale tylko dlatego, że żadna inna go nie chciała albo dlatego, że bał się, co to będzie, kiedy jego grzech się wyda. Czy taki człowiek nadaje się do nieba? Przecież we wspólnocie doskonałych w miłości będzie zwyczajnie nieszczęśliwy. Ciągle będzie tęsknił za zakazanym owocem. Czyściec jest właśnie po to, żeby taki człowiek zmądrzał.
Ku pomocy
To był trudny szlak. Z tych, na których niektórzy wpadają w panikę i nie potrafią zrobić ani kroku naprzód. Na dodatek zaczynało padać. Trawers po grani nad przepaściami z obu stron wydawał się jednemu z moich kolegów czymś przerażającym. Pewnie gdyby był sam, wcześniej czy później zdecydowałby się zrobić tych parę kroków. Droga w drugą stronę była długa i też niełatwa. Ale pomógł mu inny kolega. Poszedł pierwszy. A potem cierpliwie udzielał wskazówek. Gdzie postawić nogę, czego się złapać... Dzięki niemu wszystko poszło w miarę szybko.
Modlitwy za zmarłych, ofiarowane za nich msze, posty czy dzieła miłosierdzia, to wyciągnięta do zmarłych w czyśćcu pomocna dłoń. Jasne, bez też niej wcześniej czy później trafią w końcu do nieba. Ale dlaczego im nie pomóc, by osiągnęli szczęście wieczne jak najszybciej? Śmierć nie jest przecież kościelną ekskomuniką. Ci ludzie ciągle są członkami wspólnoty Kościoła. I tak jak troszczymy się o biednych czy chorych, tak zwyczajnie wypada nam nie zapominać i o zmarłych. Zresztą pomagając im naszymi modlitwami sami też wiele zyskujemy. Tak jak Pan Bóg nie pozostawia bez odpłaty kubka wody podanego spragnionemu bratu, tak i tę naszą służbę dla cierpiących w czyśćcu hojnie wynagrodzi.
***
Katechizm Kościoła katolickiego o czyśćcu (1030-1032)
Ci, którzy umierają w łasce i przyjaźni z Bogiem, ale nie są jeszcze całkowicie oczyszczeni, chociaż są już pewni swego wiecznego zbawienia, przechodzą po śmierci oczyszczenie, by uzyskać świętość konieczną do wejścia do radości nieba.
To końcowe oczyszczenie wybranych, które jest czymś całkowicie innym niż kara potępionych, Kościół nazywa czyśćcem. Naukę wiary dotyczącą czyśćca sformułował Kościół przede wszystkim na Soborze Florenckim i na Soborze Trydenckim. Tradycja Kościoła, opierając się na niektórych tekstach Pisma świętego , mówi o ogniu oczyszczającym:
Co do pewnych win lekkich trzeba wierzyć, że jeszcze przed sądem istnieje ogień oczyszczający, według słów Tego, który jest prawdą. Powiedział On, że jeśli ktoś wypowie bluźnierstwo przeciw Duchowi Świętemu, nie zostanie mu to odpuszczone ani w tym życiu, ani w przyszłym (Mt 12, 32). Można z tego wnioskować, że niektóre winy mogą być odpuszczone w tym życiu, a niektóre z nich w życiu przyszłym .
Nauczanie to opiera się także na praktyce modlitwy za zmarłych, której mówi już Pismo święte: "Dlatego właśnie (Juda Machabeusz) sprawił, że złożono ofiarę przebłagalną za zabitych, aby zostali uwolnieni od grzechu" (2 Mch 12, 45). Kościół od początku czcił pamięć zmarłych i ofiarował im pomoce, a w szczególności Ofiarę eucharystyczną , by po oczyszczeniu mogli dojść do uszczęśliwiającej wizji Boga. Kościół zaleca także jałmużnę, odpusty i dzieła pokutne za zmarłych:
Nieśmy im pomoc i pamiętajmy o nich. Jeśli synowie Hioba zostali oczyszczeni przez ofiarę ich ojca, dlaczego mielibyśmy wątpić, że nasze ofiary za zmarłych przynoszą im jakąś pociechę? Nie wahajmy się nieść pomocy tym, którzy odeszli, i ofiarujmy za nich nasze modlitwy.
Andrzej Macura – „wiara.pl”
Świadek wiary - Pamięci ks. Tomasza Horaka
Spotkałam ciepłego i serdecznego Człowieka, takiego pisanego przez wielkie „C”. Ujmował mnie swą wrażliwością i dobrocią serca, taką bezwarunkową akceptacją...
„Czas mi zabrali! Kasiu Kochana…” Po raz kolejny czytam ostatnią wiadomość otrzymaną od ks. Tomasza Horaka. W wirze zajęć, odłożyłam na później odpisanie. „Później” nie nadeszło… temat maila okazał się być proroczy. Poczułam, że to ja straciłam czas, który mogłam wykorzystać inaczej. Śmierć ks. Tomasza zatrzymała mnie w biegu, kazała przystanąć. Nawet wcześniej nie podejrzewałam, że wiadomość o jego odejściu tak mną poruszy.
Kim był dla ks. Horak? Był kapłanem, przez którego posługę otrzymałam łaskę chrztu świętego. Rodzice zapomnieli białej szaty i zwrócili się do niego z zaistniałym problemem. Obiecał pomoc. W stosownej chwili zamiast białej szaty położył na mnie stułę. Zażartował: „oby była zakonnicą”. Ostatecznie tak się jednak nie stało. Pozostała natomiast głęboka świadomość i wdzięczność, za dar otrzymanej łaski. Ów chrzest, niósł ze sobą zestawienie „braku” i „daru”. Niczym pryzmat pozwalający patrzeć na własne życie przez doświadczenie Boga, który w ludzki brak wchodzi ze swoim darem. Darem zbawienia przez wiarę (por. Ef 2,8-9).
Po latach odszukałam Kapłana, który udzielił mi wówczas chrztu. Dowiedziałam się, że jest biblistą, proboszczem, kaznodzieją, że pisze felietony do Gościa Niedzielnego. Ten arsenał tytułów początkowo mnie krępował. Ku memu zdziwieniu, w bezpośrednim kontakcie spotkałam ciepłego i serdecznego Człowieka, takiego pisanego przez wielkie „C”. Ujmował mnie swą wrażliwością i dobrocią serca, taką bezwarunkową akceptacją. Śmiał się, że to „tzw. przypadek” (wedle słów ojca Blachnickiego) nas połączył. Dostrzegał dary, jakie miałam i zachęcał, abym je rozwijała. Mimo, że kompletnym smarkaczem przy nim byłam, mówił o łączącym nas w Bogu braterstwie duchowym. Delikatnie, cicho i niepostrzeżenie rozwijał moją wiarę, dzieląc się swoją. Uczył pytać i szukać. Jako katechetkę, nauczył mnie jak dostrzec i zachwycić się świeżością wiary swych uczniów. Podziwiałam jego otwartość serca i umiejętność słuchania. Pamiętam jak kiedyś jedliśmy kremówki w Wadowicach. Spoglądał z rozbawieniem na sąsiedni stolik, przy którym siedziała grupka przekomarzających się dzieci. W pewnym momencie oparł ręce na dłoniach, uśmiechnął się i stwierdził: „mam temat na felieton”. Tak, tematy czerpał z życia. Potrafił chodzić po ziemi i to kroczenie napełniać Słowem Boga, Jego darem, Jego nadzieją.
Cóż, po ludzku będzie mi go brakować. Tego, że zawsze mogłam liczyć na jego serdeczne słowo, modlitwę, na Braterskie wsparcie. W zadumie spoglądam na swoje biurko. Leży na nim Pismo Święte, które kiedyś mi podarował. Szukam wersetu, który przychodzi mi na myśl: „W dobrych zawodach wystąpiłem, bieg ukończyłem, wiary ustrzegłem” (2 TM 4,7). Myślę, że pasuje do niego jak ulał. Ustrzegł wiary i zapalił moją… chyba nie tylko moją.
„Kto ma pożytek z twojej wiary?” Pytał kiedyś w kazaniu o. Marcin Ciechanowski OSPPE. Ja miałam i mam pożytek z wiary przekazanej mi przez ks. Tomasza. „Kto ma pożytek z twojej wiary?” Echo powracającego pytania tym razem stawiam sobie. W odpowiedzi spoglądam z troską na swą rodzinę, męża, synów, na moich uczniów i robię rachunek sumienia z tego, czy zapalona we mnie wiara przekazuje światło dalej.
Patron myśliwych i Marszałek Boży
- święty Hubert
Każdego roku koła i organizacje łowieckie hucznie obchodzą wspomnienie św. Huberta. Kim w rzeczywistości był ich patron wie jednak niewielu z nas…
Urodził się około 655 roku w Brabancji. Najpewniej pochodził z arystokratycznego rodu. Niektóre źródła podają, iż jego ojcem był książę Tuluzy, Bertrand. Zgodnie z legendami, w młodości miał być Hubert wyjątkowym utracjuszem, nicponiem, hulaką i rzecz jasna zapalonym myśliwym.
Anslem Grün w publikacji „Pięćdziesięciu wspomożycieli” pisał, iż powodem owego zatracania się w przyjemnościach świata była śmierć Floribiany z Löwen - żony Huberta. Razu pewnego wybrał się nawet Hubert na łowy w Wielki Piątek! Tamtego dnia ukazał mu się jednak w leśnej gęstwinie jeleń z jaśniejącym w porożu krzyżem. Gdy późniejszy święty chciał go ustrzelić, ten przemówił do niego ludzkim głosem, prosząc myśliwego o darowanie mu życia, następnie zaś upomniał go, by nie uganiał się za zwierzyną oraz pokusami ówczesnej epoki, kiedy przecież zagrożona jest jego dusza.
Zdumiony Hubert po tak niecodziennym spotkaniu, postanowił jak najszybciej się nawrócić. Jedne źródła podają, iż rozdał swój majątek ubogim i na jakiś czas został pustelnikiem, inne, że bezzwłocznie przybył na dwór świętego Lamberta, by zostać jego uczniem. Po śmierci swego nauczyciela i mentora to właśnie jemu przypadł zaszczyt pełnienia funkcji biskupa Maastricht.
Nazywano go apostołem Ardenów, gdzie pełnił działalność misyjną. Wiemy także, że gdy Maastricht zagrażali Normanowie, przeniósł swą biskupią stolicę do Liège. Miał też posiadać dar uzdrawiania zarówno ludzi, jak i zwierząt.
Był niezwykle popularny w średniowieczu, zwłaszcza na dworach królewskich i książęcych, gdzie rozkochani w polowaniach monarchowie przyznawali ordery jego imienia. Najsłynniejszym odznaczeniem tego rodzaju jest Hausritterorden vom Heilge Hubertus Królestwa Bawarii.
Widziano w nim także jednego z czterech Marszałków Bożych. To właśnie on oraz święci Korneliusz, Antoni Pustelnik i Kwiryn z Neuss mieli – według ludowych wierzeń – być szczególnie blisko Bożego tronu, dzięki czemu modlitwy kierowane do Stwórcy za ich wstawiennictwem miały być niezwykle skuteczne.
Zmarł Hubert 30 maja 727 roku w Tervueren, miejscowości leżącej w pobliżu Brukseli. Na powyższej ilustracji widzimy jego podobiznę znajdującą się nieopodal myśliwskiego zameczku w Promnicach. Autorem rzeźby jest XIX-wieczny, górnośląski rzeźbiarz Johann Janda, któremu w rzeczywistości pozował do niej… Książę Pszczyński Jan Henryk XI. Przedstawia więc ów pomnik jednocześnie świętego Kościoła katolickiego, jak i wielkiego łowczego cesarza niemieckiego.
Świeci i błogosławieni w tygodniu
W BLASKU MIŁOSIERDZIA
45/991 – 1 listopada 2024 r. B.
INTERNETOWE WYDANIE TYGODNIKA
Niedziela, 1 listopada 2024 r.
UROCZYSTOŚĆ
WSZYSTKICH ŚWIĘTYCH
Dzisiaj Kościół oddaje cześć wszystkim, którzy już weszli do chwały niebieskiej, a wszystkim pielgrzymującym na ziemi wskazuje drogę, która ich starszych braci zaprowadziła do świętości. Przypomina nam również prawdę o naszej wspólnocie ze świętymi, którzy otaczają nas opieką.
Wszystkich Świętych - Nie wiemy ilu ich jest. Zapewne każdego dnia więcej. Z sytej Europy, męczeńskiej Azji, żyjącej w biedzie Afryki czy pełnych kontrastu Ameryk. Kiedyś - miejmy nadzieję - i my do ich grona dołączymy.


Ja, święty świętością Boga. Ojciec z dzieckiem
Czytam dziś w 1 Liście świętego Jana:
Umiłowani, obecnie jesteśmy dziećmi Bożymi, ale jeszcze się nie ujawniło, czym będziemy. Wiemy, że gdy się to objawi, będziemy do Niego podobni, bo ujrzymy Go takim, jaki jest.
W życiu, w którym różnie bywa, wielka otucha. Być dzieckiem Boga to jest coś. Znaczy, że nie jestem Mu obcy, że mnie zna, że mnie kocha, że chce dla mnie jak najlepiej. No a kiedyś... Jan nie pisze, pewnie sam nie wie, czym albo kim będziemy w niebie. Jest natomiast przekonany – a pisze pod natchnieniem Ducha! – że gdy ujrzymy Boga takim, jaki jest, będziemy do Niego podobni. Chyba nie miał na myśli obrazu i podobieństwa do Boga z Edenu, ale to, co nazywa się naszym przebóstwieniem. Będziemy w jakimś wymiarze – nie wiadomo bliżej jakim – tacy, jak On. Tacy jak On święci? Dobrzy? Kochający? Mądrzy? Jakoś tak.
Gdy życie przemija, a ten świat ma coraz mniej do zaoferowania, dobra perspektywa.
Powiedzieli o wszystkich świętych...
Święty Jan: Przychodzą z ucisku
Potem ujrzałem: a oto wielki tłum, którego nie mógł nikt policzyć, z każdego narodu i wszystkich pokoleń, ludów i języków, stojący przed tronem i przed Barankiem. Odziani są w białe szaty, a w ręku ich palmy. I głosem donośnym tak wołają: Zbawienie u Boga naszego, Zasiadającego na tronie i u Baranka. A wszyscy aniołowie stanęli wokół tronu i Starców, i czworga Zwierząt, i na oblicza swe padli przed tronem, i pokłon oddali Bogu, mówiąc: Amen. Błogosławieństwo i chwała, i mądrość, i dziękczynienie, i cześć, i moc, i potęga Bogu naszemu na wieki wieków! Amen.
A jeden ze Starców odezwał się do mnie tymi słowami: Ci przyodziani w białe szaty kim są i skąd przybyli? I powiedziałem do niego: Panie, ty wiesz.
I rzekł do mnie: To ci, którzy przychodzą z wielkiego ucisku i opłukali swe szaty, i w krwi Baranka je wybielili. Dlatego są przed tronem Boga i w Jego świątyni cześć Mu oddają we dnie i w nocy. A Zasiadający na tronie rozciągnie namiot nad nimi. Nie będą już łaknąć ani nie będą już pragnąć, i nie porazi ich słońce ani żaden upał, bo paść ich będzie Baranek, który jest pośrodku tronu, i poprowadzi ich do źródeł wód życia: i każdą łzę otrze Bóg z ich oczu.
Święty Jan, Ewangelista, umiłowany uczeń Jezusa (Ap 7,9-17)
Recepta na szczęście
„Błogosławieni” znaczy po prostu „szczęśliwi”. Te „osiem błogosławieństw” nie oznacza, że wszyscy ubodzy, płaczący, cisi, itd. będą szczęśliwi chcą czy nie chcą. Tymi słowami Pan Jezus zapewnia nas po prostu, że odtąd każdy człowiek, któremu dotąd wydawało się, że nie może być szczęśliwy, zyskuje taką możliwość. Dzięki temu, co nam daje Jezus, każdy może być szczęśliwy, wbrew wszystkiemu, wbrew wszelkim zewnętrznym okolicznościom. Ale nam pewnie trudno w to uwierzyć. Aby się o tym przekonać, trzeba zacząć na serio żyć Ewangelią. Życie Ewangelią otwiera przed nami nowe horyzonty, pozwala inaczej zobaczyć to, co dzieje się w naszym życiu. A to właśnie sposób postrzegania tego, co się nam przytrafia decyduje o naszym poczuciu szczęścia lub nieszczęścia. Kto dobrze zna Ewangelię i przyjął ją całym sercem ufając Jezusowi, ten będzie szczęśliwy, wbrew wszystkiemu.
o. Mieczysław Łusiak SJ
Dzieci Baranka tańczą
Święci z sąsiedztwa – prawdziwi bohaterowie tego wielkiego święta. Dla mnie zwyczajni ludzie, którzy starali się po prostu być dobrzy, dla siebie i innych. Chcieli nadać swojemu życiu znaczenie. Nawet nie wiedzieli, że Bóg ich przemienił w siebie. Siłę do tej codziennej dobroci znajdowali w relacji z Nim.
Papież Benedykt mówił, że trwanie w komunii z Jezusem „włącza nas w Jego »bycie dla wszystkich«, które odtąd staje się sposobem naszego bycia”. Ot, i sekret świętości – komunia dokonująca się już w ziemskiej wędrówce. Wędrówce przez życiowe niesprawiedliwości, złe czasy, niekiedy naznaczone wojną, reżimem, przemocą, biedą czy chorobą albo całkiem szczęśliwe, ale w tęsknocie za prawdziwszym i trwalszym domem. Wielu z nich doznało „wielkiego ucisku”, ale mimo to potrafili otworzyć swoje zbolałe serce na Jego miłość. „Opłukali swoje szaty i we krwi Baranka je wybielili”.
Paradoks cierpienia i zmagania się z życiem polega na tym, że nie jest łatwo się z nim ułożyć. A religijne zagadywanie go staje się niekiedy zaledwie wytrychem do rzeczywistości. Aktem religijnej abdykacji przed ryzykiem i odpowiedzialnością za zmianę w swoim życiu albo też desperacji w poszukiwaniu byle jakiego sensu. Dzieje się bowiem tak, że cierpienie zagadane i zbanalizowane w kościelnej mowie zamienia człowieka w ofiarę. A przecież święty to ktoś, kto daje siebie, swoje życie w darze Chrystusowi. Daje, bo chce, bo kocha, bo to ważne.
Proszę nie pomylić świętości z byciem w porządku i z reżimem moralnym albo z ascetycznym i modlitewnym nadmiarem. Święty to ktoś, komu przebaczono, ktoś, kto przyjął ten dar i pozwolił, by wody miłosierdzia uzdrowiły najgłębsze warstwy bycia, najboleśniejsze doświadczenia zapisane w ciele, w sercu, w pamięci. Chciałoby się powiedzieć: Oni nareszcie stali się sobą, jakby na nowo stworzeni, wolni do bycia i kochania, bo zostali pokochani.
Nazywam ich świętymi z sąsiedztwa. Są zwyczajni, pokorni, często się uśmiechają. Niekiedy boli ich głowa. Są jednak pewni, że są dziećmi Baranka. A dzisiaj tańczą przed Jego tronem!
Tomasz Zamorski OP – „wdrodze.pl”
Otoczmy troską życie wieczne
Tak łatwo jest zamknąć się w doczesności i skoncentrować wszystkie siły i całą uwagę jedynie na życiu na ziemi. Tak łatwo... Dla wierzącego to jeden z poważnych błędów, który ujawnia się w całej ostrości w spojrzeniu w oczy własnej śmierci.
Mądrość, której uczy nas Chrystus, polega na utrzymaniu z żelazną konsekwencją hierarchii wartości, w której życie wieczne jest bezwzględnie na pierwszym planie zawsze i wszędzie. Przypominają nam o tym rzesze świętych, których czcimy w dniu dzisiejszym. Oni wygrali życie dzięki temu, że tą hierarchią żyli.
O tej drodze życia mówią błogosławieństwa, dlatego one tak słabo harmonizują z wyłącznie doczesną hierarchią wartości. Tu, na ziemi, nikt nie wychwala ubóstwa, płaczu, niesprawiedliwości, prześladowania... Nikt. Ale jeśli ktoś chce żyć w układach zdominowanych wartościami wiecznymi, może dostrzec głęboki sens wskazań Jezusa, będzie umiał zobaczyć w nich drogę do szczęścia na ziemi i w wieczności.
Dziś wielu z nas nawiedzi cmentarz i wspomni zmarłych. Ilu z nich żyło według hierarchii, w której życie wieczne było na pierwszym miejscu? Jeśli wybrali tylko doczesność, przeżywają swą klęskę. Jeśli wybrali wieczność, są w gronie świętych, których otaczamy szacunkiem.
A jaka jest nasza hierarchia wartości?
ks. Edward Staniek – „Ekspres Homiletyczny”
Zapomniana komunikacja
W dzisiejszej liturgii słowa pojawia się znamienna liczba. Jest mowa o stu czterdziestu czterech tysiącach opieczętowanych ze wszystkich pokoleń synów Izraela. Jest ważne dla nas, abyśmy ją rozumieli. Ona się wzięła z liczby dwanaście. Wiemy, że ci, którzy pisali święte księgi, rozumieli liczby zupełnie inaczej niż my. One miały w sobie pewne znaczenie.
Liczba dwanaście jest przede wszystkim tą, która mówi o pewnej jedności nieba z ziemią, bo cztery razy trzy jest dwanaście. Dla nich trzy oznaczało rzeczywistość Bożą, świętą, a cztery oznaczało ziemię. My też się dzisiaj kierujemy taką symboliką, bo mówimy na przykład: „z czterech krańców ziemi”.
Moi Drodzy, dwanaście wzięte do kwadratu, to jest sto czterdzieści cztery, a pomnożone przez tysiąc daje właśnie to, o czym pisze św. Jan. To znaczy bardzo dużo, mnóstwo, czyli pełnia. Mówię o tym dlatego, że doświadczamy dzisiaj szczególnej wartości tych liczb. Dziś jest dzień, w którym się schodzi niebo i ziemia.
Mimo że ludzie w większości przychodzą dzisiaj na cmentarz, trzeba sobie uświadomić, że istotna treść tego dnia mówi o styku nieba z ziemią. Jest mnóstwo ludzi, którzy żyją we wspólnocie z Bogiem w niebie. Oni chodzili po ziemi przed nami i osiągnęli cel. Stała się najbardziej piękna, najbardziej właściwa rzeczywistość w ich życiu. Między nimi i nami jest więź. O tej więzi przypomina nam Skład Apostolski. Mówimy, że wierzymy w świętych obcowanie. Oni są święci, bo osiągnęli świętość. My też jesteśmy święci, bo zostaliśmy ochrzczeni. Świętość zaczyna się na chrzcie. Jest świętych obcowanie, to znaczy jest komunikacja między tymi, którzy są w niebie, a tymi, którzy są na ziemi. To jest najważniejsza komunikacja ludzkiego życia.
Mimo że komunikacja się dzisiaj niesamowicie rozwinęła, to zapomnieliśmy o komunikacji najważniejszej, tej, do której nie potrzeba żadnych środków zewnętrznych. Komunikacja wymaga środków, czy to komunikacja autobusowa, tramwajowa, samolotowa, pocztowa czy telefoniczna. Za to komunikacja, o której mówimy, nie wymaga żadnych środków. Wymaga jedynie zrozumienia sensu swojego życia.
Dzisiejszy dzień jest kapitalnym sprawdzianem naszego otwarcia na tę komunikację. Jest świetnym sprawdzianem, czy rozumiem komunikację, która jest w moim życiu najważniejsza. Czy otwieram się w kierunku nieba? Czy otwieram się w kierunku Boga? Czy otwieram się w kierunku tych wszystkich, którzy poszli Bożą drogą.
A liczba dwanaście mówi nam o planie Boga. Planem Boga jest, aby każdy człowiek osiągnął świętość. Po to Bóg przyjął nas za swoje dzieci, aby każdego uczynić świętym. My w życiu czynimy tak wiele różnych rzeczy, zajmujemy się tak wieloma sprawami. Dzisiaj każdy odczuwa ciśnienie czasu, ogromny pośpiech. Pan Bóg po to dał to święto, aby człowiek się zatrzymał.
Zatrzymaj się człowieku i popatrz! Popatrz na Boga, na tych wszystkich, którzy cieszą się szczęściem przy Nim. Nie musisz mieć telefonu komórkowego, internetu, telewizora. Trzeba tylko otwarcia serca, ciszy, zatrzymania się w świątyni, w zaciszu twojego domu, tak jak mówi Pan Jezus: „wejdź do swej izdebki, zamknij drzwi i módl się do Ojca twego, który widzi w ukryciu”. Jak niezmierzona może być rzeczywistość komunikacji z Ojcem, który widzi w ukryciu, z Jego Synem, Duchem Świętym, Matką Bożą i świętymi. Jak niezmierzona! Trzeba się otworzyć na tę rzeczywistość, by potem spokojnie iść dalej we wszystkie codzienne zajęcia – napełnione Bożym pokojem, Bożą rzeczywistością – i zupełnie inaczej patrzyć i oceniać to wszystko, co się dzieje, dostrzegać dobro i zło i odpowiednio wybierać, co trzeba odrzucić, bo szkodzi, a co przyjąć, bo przynosi korzyść. Prawdziwą korzyść, której nikt nie odbierze.
To bardzo ważny dzień. Umiejmy dzisiaj na ten Boży plan i jego realizację w sobie spojrzeć. Umiejmy zobaczyć, czy potrafimy przyjmować łaskę, która może być do naszej dyspozycji, która może zupełnie przemienić nasze życie. Wszystko się zmienia od wewnątrz mocą tej komunikacji, jaka się odbywa między świętymi. Obojętnie, czy oni są tu, na ziemi, czy w niebie. Kapitalna perspektywa! A potrzeba tylko wiary, nadziei i miłości.
ks. Kazimierz Skwierawski – „Ekspres Homiletyczny”
W niebie nie ma demokracji
Żyjemy w świecie, który chlubi się demokracją, mimo że dostrzega nie tylko jej osiągnięcia, ale i braki. Często, gdy demokracja boli, gdy rani innych, można słyszeć zdanie, że to jest ustrój dobry dla świętych. Nic bardziej mylnego. W niebie nie ma demokracji i nikt za nią nie tęskni. Tam jest pełna wolność i każdy zna swe miejsce we wspólnocie i zadania, jakie winien wobec niej wykonać. Tam nikt nikim nie rządzi. Tam jedynym władcą jest Bóg Ojciec, a prawem życia jest posłuszna miłość.
Żadna szczęśliwa rodzina na ziemi nie jest zbudowana w oparciu o prawo demokracji. Ona wspiera się na mądrym autorytecie ojca. I to jest obraz nieba. Idąc do niego, trzeba zapytać, o ile demokracja pomaga w dorastaniu do miłości, a o ile przeszkadza.
Błogosławieństwa podane przez Jezusa są ponad wszelkimi ustrojami. Bóg się nie wtrąca do programów ustrojowych na ziemi. Sam zawsze jest wzorem ojca, który prowadzi rodzinę i zależy Mu na jej szczęściu.
Szczęśliwa rodzina może funkcjonować w każdym ustroju, nawet najbardziej nieludzkim. A liczba szczęśliwych rodzin decyduje o wyborze ustroju. Jeśli takich rodzin jest wiele, to szukają ludzi na stanowiska społeczne, by pełnili funkcję dobrych ojców. Jeśli rodziny męczą się z problemami, to szukają takiej formy ustrojowej, by władzę przejął generał i wprowadził stan wyjątkowy.
Uczeń Chrystusa winien pamiętać o tym, że doskonalenie miłości polega na budowaniu więzów braterskich na wzór szczęśliwej rodziny.
ks. Edward Staniek – „Ekspres Homiletyczny”